Singapur – autobus Kuala Lumpur – Singapur, Marina Bay, Festiwal Thaipusam, samolot Singapur – Cebu

WH3A4126
Bilety na nocny autobus do Singapuru kupiliśmy na dworcu Pudu Raja, w okolicy którego znajdował się nasz hotel w Kuala. Początkowo planowaliśmy pojechać nocnym pociągiem, ze względu na wygodę takiego rozwiązania, ale na dwa, czy trzy dni przed planowana podrożą wszystkie bilety były wyprzedane.Spiesznie udaliśmy się więc na dworzec autobusowy, gdzie szybko okazało się, że bilet został jeden. W ogóle ten dworzec autobusowy też jest miejscem ciekawym, człowiek od wejścia atakowany jest przez tłumy nagabywaczy, a nieostrożnie zdradziwszy cel podróży, niemalże za rękę ciągnięty do jednego z wielu okienek sprzedających bilety.

Pewnie mają z tego jakąś prowizję, ale przyznać trzeba, że po ogarnięciu tematu okazywało się, że ceny w tych okienkach były jednakowe, więc w sumie nie było to jakieś zło. W każdym razie we wszystkich okienkach mówili, że bilet do Singapuru został jeden, wyglądało, że te okienka sprzedawały po prostu bilety tego samego przewoźnika, który w dodatku odjeżdżał z innego dworca, do którego musielibyśmy się telepać z plecakami, a się nam nie chciało.

Po całym terminalu biega tłum miejscowych, większość z krótkofalówkami, drą się w mikrofon, następnie do ziomala stojącego na drugim końcu hali, następnie szukają nowych ofiar, jest tam chaos absolutny i wydaje się, że nikt nad niczym nie panuje. Więc biletów nie ma, ale podchodzi do nas laska z taka torbą-przepukliną, jak te, w których nosimy paszporty i część kasy i mówi, że spoko, ona bilety ma, dla obojga, a autobus jedzie z tego terminala.

 

Nie chciało mi się wierzyć, bo ona nawet nie siedziała w okienku, tylko stała przed jednym z nich, a w innym okienku powiedzieli, że biletów nie ma, a jak ktoś mówi, że ma, to ściemnia. Ale Monia mówi, że laska jest okej, cenę miała taka jak wszędzie, więc bilety kupiliśmy. Pytam się z jakiego peronu, a ona żeby przyjść na terminal o północy i ona będzie na nas czekać i zaprowadzi do autobusu. Trochę to wyglądało podejrzanie, ale jak Monia mówi, żeby się nie przejmować, to z reguły słucham.

 

W każdym razie poszliśmy w dzień podróży na ten terminal, hałas i zamieszanie z trzykrotnie większe niż w dzień, ale wszystko poszło okej, laskę znaleźliśmy, ona znalazła jakiego dziwnego kolesia, który z terminalu wyprowadził nas z 10 minut w miasto, ale że poza nami była tylko jedną turystka, a reszta to byli lokalsi, nie martwiłem się zbytnio. Autobus przyjechał nieco spóźniony, ale dowiózł nas do Singapuru zgodnie z planem, więc po całych tych przejściach wspominamy akcje jako miłą.

 

W drodze prawie nie spaliśmy, a taki był plan i sens całego rozwiązania. Po pierwsze podróż była krótka, po drugie głośna i nie było zbyt wygodnie, po trzecie przerwana odprawą na malezyjskiej granicy. W hostelu Green Kiwi na Lavender Street, blisko Little India (super miejscówka, wygodne łóżka, uśmiechnięta obsługa, dobre śniadania w cenie) zameldowaliśmy się około 6 rano, tym razem nie udało się wbić do pokoju przed czasem, bo wszystkie były zajęte, czekać do czternastej nam się nie chciało, więc ruszyliśmy prosto w miasto, lekko odurzeni zmęczeniem.

 

Przez cały dzień staraliśmy się trzymać na nogach i być pod wrażeniem nowego wielkiego miasta, bo gdy tylko siadaliśmy gdzieś na chwilę, od razu próbował nas morzyć sen. Minął ten temat około południa, obeszliśmy w ten dzień na piechotę cały Singapur, Little India, Chinatown, całą Marina Bay, czyli zatokę w sercu miasta wokół której wyrosły strzeliste centra finansowe, hotele, wieżowce mieszkalne, ekskluzywne hotele z Marina Bay Sands na czele, centra kulturalne itp.

 

Singapur na pierwszy rzut oka wydaje się drogi, ale dla chcącego nic trudnego i ze spokojem znaleźliśmy przyzwoicie wyglądające knajpki gdzie serwowano jedzenie w przystępnych cenach, a po obadaniu tematu browary, których cena normalnie zabija, znaleźliśmy za chyba 8 zł za dwie małe puszki, czyli też do przyjęcia.

 

W ogóle zwróciliśmy uwagę na jedną ciekawą rzecz, mianowicie, im droższy kraj, tym człowiek bardziej się pilnuje i w rezultacie wydaje mniej kasy, niż tam, gdzie wszystko wydaje się tanie. W Singapurze spodziewaliśmy się wydać fortunę, tymczasem wyjechaliśmy ze sporą rezerwą ichniejszych dolarów, co okazało się potem zbawieniem, bo w środku nocy na lotnisku w Cebu bankomat nie wypluł filipińskiej monety i tylko dzięki tym dolarom wymienionym u chłopaków na lotnisku (pewnie po słabym kursie, ale co było robić) dojechaliśmy potem na Bantayan.

 

Na czas pobytu w Singapurze przypadała data wielkiego hinduskiego święta Thaipusam, podczas którego wierni składają dziękczynne ofiary jednemu z bogów, zdaje się, że synowi Sziwy (Monia napisze o tym parę słów i zilustruje zdjęciami, bo jest to święto niezwykle – link juz działa). Spędziliśmy na tym festiwalu cały dzień, towarzysząc jednej z grup pielgrzymów od samego początku, czyli przygotowań w świątyni, poprzez ich kilkukilometrowa pielgrzymkę do miejsca dziękczynienia, aż po odpoczynek i wyjęcie z siebie ichniejszych dewocjonaliów.

 

Nie chcę pisać za dużo, żeby nie powtarzać tego, co chce napisać Monia, ale było to przeżycie absolutnie niecodzienne, nie z tego wręcz świata, w naszej kulturze mało kto o takich obrzędach w ogóle mówi, niesamowita sprawa, do jakich poświęceń zdolni są ludzie w imię religii. Oczywiście jeżeli nie wynika z tego nic w życiu codziennym, to obrzędy są nic nie warte, ale chcę wierzyć, że w ich przypadku jest inaczej. Co ciekawe spotkani później pielgrzymi (ci sami, którym tego dnia towarzyszyliśmy), po całym dniu katorgi, okazali się uśmiechniętymi i w porządku chłopakami (ubranymi w koszulki Liverpooolu), którzy po złożeniu swoich ofiar i zapewne odpoczynku, chcieli być tego wieczora z innymi pielgrzymami na trasie pochodu.

 

Pisałem, że mieliśmy w Singapurze nadwyżkę budżetową i Thaipusam z pewnością się do tego przyczynił. Cały dzień częstowani byliśmy bowiem lokalnymi wegetariańskimi specjałami i napojami, ryż na ostro, ryż łagodny, dania z makaronu, ciecierzycy, jakieś tradycyjne pieczywo, bułeczki, obwarzanki, sok z mango, lemoniada, oranżada, cały czas wszystko w atmosferze wielkiego święta jednej z największych lokalnych społeczności.

 

W przeliczeniu na polskie wydaliśmy tego dnia zero złotych, a był to jeden z tych najbardziej intensywnych i obfitych w wydarzenia. Byliśmy jeszcze na koncercie multikulturowego kwintetu grającego muzykę z pogranicza pop i rock (fajna muza, zobaczcie żywsze kawałki na youtube, zespół nazywa się Seyra), oraz na plenerowym koncercie muzyki symfonicznej młodzieżowej orkiestry, której nazwy nie pamiętam, a który to koncert odbywał się na platformie na zatoce przed centrum kulturalnym, w przepięknych okolicznościach zaraz naprzeciw hotelu Marina Bay Sands z widokiem na centrum finansowe i cały skyline drapaczy chmur.

 

W Singapurze mieszka stosunkowo liczna społeczność rzymskich katolików, jest kilka kościołów, trafiliśmy przez przypadek na próbę chóru do jednego z nich i była to sztuka przepiękna. Przyznaje, że jest to znacznie bliższe Europejczykowi. Przed kościołem, o ile dobrze pamiętam na pamiątkę jakiejś duszpasterskiej wizyty, stoi pomnik Jana Pawła II Taki polski akcent w singapurskim tyglu i miły gest ze strony mieszkających tam katolików. Myślę jednak, że Singapurczycy nigdy nie daliby się tak Watykanowi wydymać, jak naiwni rodacy na konkordacie.

 

Początkowo mieliśmy wrażenie takie, że Singapur to nie jest Azja, tylko nowoczesne kosmopolityczne miasto wielkiego biznesu i nowoczesnej kultury. Bo zapomniałem napisać, że centrum sprawia wrażenie niesamowicie przemyślanej konstrukcji, jeżeli chodzi o szczegóły, ale też konstrukcji niesamowicie ciekawie pomyślanej i przemyślanej architektonicznie. Nawet przejście podziemne może być dziełem sztuki i, mimo, że nie jesteśmy architektami, ani nawet specjalnie obeznani w sztukach plastycznych, odnieśliśmy zgodne wrażenie, że wszystko jest po prostu dopieszczone i nie ma miejsca na przypadek. I tutaj faktycznie króluje nowoczesność.

 

Nie ma nawet zbyt wielu jednośladów, czyli pojazdów królujących dosłownie wszędzie w biedniejszej Azji, które są bardzo często podstawowym, bo jedynym środkiem transportu całych rodzin. Ale wystarczy zboczyć z miejskich arterii i zagłębić się w mniejsze społeczności, by te lokalne smaczki, na skutek kontrastu z nowoczesnością, uderzały po zmysłach ze zdwojoną siłą. Mniejszości, zwłaszcza hinduska, chińska i malajska odcisnęły swoje mocne piętno, podobne jak europejscy kolonizatorzy, ze swoim zwyczajowym wpływem na architekturę.

 

Po tych paru intensywnych dniach z singapurskiego lotniska, które samo w sobie jest świątynią nowoczesności, i na którym pewnie nie nudzi się człowiek całymi godzinami, ruszyliśmy samolotem lokalnych linii Cebu Pacific na wyspę Cebu właśnie, na Filipiny. Lot co prawda nocny, ale krótki, i też ze spania nic nie wyszło, bo dokazywały dzieciory.

 

Po lądowaniu i dopełnieniu procedur imigracyjnych, około czwartej rano, okazało się, że bankomat odmówił współpracy i zmuszeni byliśmy wymienić na lokalną walutę dolary singapurskie i parędziesiąt euraczy, które nam kiedyś zostały po wycieczce do Berlina. Na szczęście znalazł się na lotnisku ktoś, kto był w stanie dobić z nami takiej transakcji. Wyjście z terminala to zawsze jest zderzenie z lokalną specyfiką. Warto poczytać o przygodach innych, bo ludzie spotykają się czasem nachalnością granicząca z agresją, nas to raczej nie spotyka, ale lepiej jest być przygotowanym. Poza tym po jakimś czasie człowiek uczy się jak z takimi naganiaczami postępować, zwykle stanowcze nie i nienawiązywanie kontaktu wzrokowego załatwia sprawę.

 

Znaleźliśmy po chwili taksówkarza (taksówka zawsze na licznik i trzeba przypilnować, żeby został włączony), który nam się spodobał i za dobrą cenę zawiózł nas robiącymi przygnębiające wrażenie ciemnymi uliczkami na North Bus Terminal, tam złapaliśmy najbliższy lokalny autobus do portu Hagnaya, skąd miał odpływać prom na wyspę Bantayan, do miasta Santa Fe, w którym miał nas odebrać nasz pierwszy filipiński gospodarz. Dokładny opis dojazdu tutaj.

 

Podróż autobusem była o dziwo zajebista, zaczynało świtać, a my powoli toczyliśmy się najpierw wzdłuż wybrzeża, potem przez dżungle, okoliczne wioski, w których niestety w oczy rzucała się duża bieda, aż po sam port. Tam dowiedzieliśmy się, że najbliższe promy są odwołane, teorie padły dwie, albo za mało pasażerów, albo zbyt duże fale. Przesiedzieliśmy na tym terminalu parę godzin, ale w końcu dobiliśmy do tego Santa Fe.

 

Już nie chcę nudzić, ale ten terminal to nie taki terminal, o jakim w pierwszej chwili pomyśli Europejczyk, ale obskurna wiata, z rozkręconym na max telewizorem, ludźmi raczej niezamożnymi, mówiąc delikatnie, a których zainteresowanie niezmiennie budzimy, zwłaszcza Monia, ogólnie człowiek nie czuje się tam za pierwszym razem na 100% pewnie.

 

Groch czekał na nas na pomoście, wsiedliśmy na dwa skutery, co z tymi plecakami na plecach i brzuchach nie było wcale proste, ani wygodne i dotarliśmy do wsi Maricaban, w której spędzimy następne 3 tygodnie.

 

IMG_3358 IMG_3362 IMG_3363 IMG_3398 IMG_3403 IMG_3405 IMG_3410 IMG_3411 IMG_3412 IMG_3414 IMG_3419 IMG_3438 IMG_3455 IMG_3460 IMG_3464 IMG_3483 IMG_3484 IMG_3503 IMG_3546 WH3A2941 WH3A2978 WH3A2983 WH3A3005 WH3A3012 WH3A3030 WH3A3050 WH3A3055 WH3A3065 WH3A3085 WH3A3091 WH3A3178 WH3A3196 WH3A3208 WH3A3958 WH3A3963 WH3A3969 WH3A3977 WH3A4016 WH3A4031 WH3A4033 WH3A4055 WH3A4057 WH3A4064 WH3A4066 WH3A4076 WH3A4089 WH3A4092 WH3A4117 WH3A4130 WH3A4131 WH3A4143 WH3A4146 WH3A4148 WH3A4151-copy

2 thoughts on “Singapur – autobus Kuala Lumpur – Singapur, Marina Bay, Festiwal Thaipusam, samolot Singapur – Cebu”

  1. jesli konkordat nawet w Singapurze Cie cisnie, to poluzuj…niby taki obiezyswiat, a taki malo tolerancyjny dla przekonan katolickiej wiekszosci.

  2. Zapisy w konkordatach zawieranych przez Watykan z poszczególnymi państwami mogą się drastycznie różnić. Poza tym nadinterpretujesz. Przekonaniom religijnym zasadniczo jak najbardziej należy się nie tylko tolerancja, ale i szacunek, natomiast zawartym przez Polskę niekorzystnym umowom międzynarodowym wręcz przeciwnie. Z tym obieżyświatem to rozumiem, że złośliwość, ale i gruba przesada, niemniej dziękuję za komplement na wyrost. Pozdro.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *