Manila, czyli witajcie w nowej bajce – przeprowadzka do miasta i praca w stolicy.

Potrzebowaliśmy tej zmiany. Zmiana przenosi człowieka ze stanu, w którym wie, do stanu, w którym musi się nauczyć. Z pozycji eksperta do pozycji studenta, a nowe rozwija. Wydaje się, że był to jedyny słuszny wybór biorąc pod uwagę okoliczności. Choć niewątpliwie daliśmy się zahipnotyzować, to nie była opcja na zawsze, przynajmniej jeszcze nie teraz. I tak mam wrażenie, że się zasiedzieliśmy i trochę ulegliśmy lenistwu. Naturalnie szkoda było wyjeżdżać – zostawiamy za plecami wyspę obrośniętą piękną historią, wymarzony dom, wspaniałą przyrodę i pozawierane tam znajomości. Ale oboje wiemy, że już czas.  Z racji, że zasadniczo potrzebujemy czegoś konkretniejszego niż goła intuicja, w praktyce decyzję ugruntowały dwa niespodziewane wydarzenia.

Działka, na której stał nasz kurnik na klifie została w dość zagmatwanych okolicznościach sprzedana chińskim inwestorom, co wywołało nieprzewidywany i dość rewolucyjny ciąg wypadków. Chińczycy od jakiegoś czasu dość intensywnie zainteresowali się wyspą w kontekscie biznesowym i trudno się dziwić – na brak kapitału nie narzekają, potencjał z pewnością jest dostrzegalny, Filipiny są geograficznie najbliższym kawałkiem tropikalnego wyspiarskiego raju, a stosunki polityczne między krajami za prezydentury Rodriga Duterte mocno się ociepliły.

Mniej zrozumiałe i zdecydowanie mniej przyjemne były okoliczności, w jakich powzięliśmy wiedzę o tej mocno rzutującej na życie transakcji. Otóż któregoś poranka zapukał udający zafrasowanego nieznajomy, przedstawił się jako nowy właściciel i zachęcił do jak najszybszej wyprowadzki. Najlepiej jutro. To miejsce było dla nas domem, więc smutku było sporo i nawet nie chce mi się do tego wracać. Zasadniczo z prawnego punktu widzenia Chińczyk mógł nas cmoknąć w pępek, ale atmosfera zrobiła się niefajna.

Dobra strona jest taka, że po kilku dniach mieszkaliśmy gdzie indziej i nigdy więcej już się na tym klifie nie pojawiliśmy. Możemy być tylko niesamowicie wdzięczni, że było nam dane przez trzy lata mieszkać w tak malowniczej lokalizacji, mało kto ma takie szczęście. Przedsiębiorczy Chińczyk przerobił ukochane miejsce w zaplecze podrzędnej jakościowo, choć niewątpliwie przeuroczo położonej restauracji. Może to i dobrze. Przy okazji chciałbym podziękować wszystkim, którzy nam wówczas pomogli, you know who you are.

Kliknij >tutaj< by polubić stronę na Facebooku i być na bieżąco z blogiem i Filipinami

Niespodziewana eksmisja zbiegła się w czasie z dość kuszącą ofertą pracy w stolicy i po paru perturbacjach owocujących opóźnieniem w tym temacie, po siedmiu latach z ekscytacją wróciłem na etat, a wiele wskazuje, że Monia wkrótce podąży w tym samym kierunku. Zatrudnienie znalazłem, uwaga, w dziale wsparcia technicznego dla oprogramowania sprzedażowego angielskiej sieci supermarketów w Polsce (nie Tesco ;-) ). Może to nie ten sam kaliber co ‘’konserwator powierzchni płaskich’’, ale oficjalne tytuły stanowisk są w dzisiejszych czasach zabawne – w omawianym przypadku chodzi po prostu o help desk. Tak czy inaczej, w dojrzałym wieku zostałem informatykiem. Tak samo dobrym jak pisarz, kucharz i akrobata, ale nie było lepszego. Świat musi nauczyć się z takim żyć.

Legalne zatrudnienie obcokrajowca na Filipinach wiąże się z koniecznością dopełnienia szeregu z natury rzeczy uciążliwych formalności. Pozwoleniem na pracę, kwestiami podatkowymi i rachunkiem bankowym zajął się wyłącznie Kapitalista, dostarczył też kwity wymagane do uzyskania dokumentów, po które musiałem fatygować się samodzielnie. Nie chcę tu przesadnie uwypuklać napotkanych po drodze komplikacji, bo coraz częściej mam wrażenie, że biurokracja i urzędnicza niekompetencja mieszkają w urzędach pod każdą szerokością geograficzną. W każdym razie nierówna batalia zakończyła się sukcesem, a jej finał z praktycznego punktu widzenia (poza formalną możliwością podjęcia zatrudnienia) oznacza brak konieczności regularnego przedłużania wizy turystycznej, co nie było w sumie jakoś specjalnie uciążliwe.

Firma jest poważna, zatrudnia rzeszę pracowników w setkach biur rozsianych po świecie. Dla tego typu organizacji nie ma oczywiście człowieka niezastąpionego, z czego dobrze zdaje sobie sprawę, ale póki co temat wygląda dobrze, a jako kandydat potraktowany zostałem profesjonalnie. Miejsce, w którym pracuję to stosunkowo świeży kompleks paru kilkunastopiętrowych biurowców z zapleczem w postaci barów, restauracji i przybytków raczej mało ambitnej rozrywki. Biura obsługują rynki europejskie i amerykańskie, zatem czynne są całą dobę i sporo przedsięwzięć towarzyszących również funkcjonuje na okrągło. Przyszło mi do głowy, żeby napisać, że to wersja londyńskiego Canary Wharf dla ubogich, ale i takie stwierdzenie byłoby nadużyciem dekady. Powiedzmy, że Mordor na miarę naszych możliwości.

fot. nellybois – pixabay.com

Opinie o stolicy, mówiąc oględnie, nie napawały optymizmem. Właściwie rysowano nam przed oczami praktycznie wyłącznie czarne scenariusze: niebo nieprzerawanie zasnute jest wyziewami metropolii i zamiast błękitu straszy odcieniami szarości, uliczni bandyci odbiorą siłą ostatnie grosiwo, a w ruchu ulicznym oprócz śmierci nie ma czego szukać.

Trochę mi to siadło na klacie. Opuszczając wyspę, a nawet dopływając do portu w Manili z urzekającym, ulubionym od zawsze widokiem wyłaniającej się z wody linii nowoczesnej strzelistej miejskiej zabudowy, czułem się nieswojo. Łatwo odgadnąć, że podobnie jak w wielu analogicznych przypadkach, obawa okazała się nieuzasadniona. Ale za wszystkie negatywne opinie jestem paradoksalnie wdzięczny, bo w ich świetle zastana rzeczywistość jest tym bardziej pozytywnie zaskakująca. Oczywiście nie ma gwarancji, że żaden z tych czarnych scenariuszy się nie zrealizuje, wszak mieszkamy tu dopiero od miesiąca, a w życiu jedno co wiadomo, to że nigdy nie widomo. Ale póki co miasto przywitało nas ciepło.

Pierwsze odczucie jest takie, że Manila to, owszem, moloch, ale taki do okiełznania. Praktycznie nie ma potrzeby, by wyprawiać się poza swojskie rewiry, czego dusza zapragnie jest w sąsiedztwie na wyciągnięcie ręki. Wrażenie, że ceny są dwukrotnie wyższe niż na wsi rozwiewają z upływem dni odnajdywane po kolei targi owocowo-warzywne, stragany z rybami i bazary z asortymentem najróżniejszej proweniencji.

Ruch uliczny jest rzeczywiście intensywny, a w godzinach szczytu niejednokrotnie zamienia się w bezruch. Dalsze wypady obsługuje nam aplikacja Grab Taxi, wygodna opcja, choć obeznani koledzy donoszą, że zwykłe taksówki są tańsze. Problem polega na tym, że zdarzyło się dziesięciokilometrowy odcinek przestać w korku trzy godziny, pieszo byłoby szybciej. Opcją na krótkie dystanse są równie legendarne, co wybitnie niewygodne filipińskie jeepneye, o których było już tu wcześniej.

fot. Mekong – pixabay.com

W takich warunkach przewaga importowanego z wyspy jednośladu jest nieoceniona – droga do pracy zajmuje kwadrans, przypomina zręcznościową grę komputerową i jest przyjemnością, bo zawsze lubiłem klimat wielkiego miasta. Tym bardziej, że pokonując ten odcinek poprzez bądź co bądź centrum najgęściej zaludnionej metropolii na planecie sygnalizację świetlną napotykam słownie jeden raz – przy skrzyżowaniu ośmiopasmowych arterii trudno było o inne rozwiązanie. Odnoszę wrażenie, że komunikacja w mieście funkcjonuje jako tako wyłącznie dlatego, że ktoś świadomie zrezygnował z tej światłej zdobyczy inżynierii ruchu drogowego. Na marginesie: na filipińskich kierowcach często wiesza się psy, tymczasem oni w tych chaotycznych okolicznościach radzą sobie całkiem sprawnie. Podoba mi się tutaj.

Zatem Manila drogie dzieci. Spinamy te ostatnie lata pięknie zurbanizowaną klamrą. Na filipińską prowincję trafiliśmy bezpośrednio z Singapuru i wydawało się wtedy, że jeżeli chodzi o życiowe okoliczności, trudno o większy kontrast. Teraz doświadczamy zdumienia podobnego kalibru i z wypiekami stajemy u progu nowego etapu. Jeżeli ktoś życzy nam źle, to może się cieszyć, bo skończyło się beztroskie bumelanctwo na pięknej wyspie. Jeżeli dobrze, to niech się nie martwi, bo ani przez chwilę nie oglądamy się za siebie. Jednym słowem wszyscy powinni być zadowoleni.

Przyszłość zabawy w pisanie tutaj pozostaje niejasna, bo inspiracja miała ostatnio wolne, publikowanie byle czego jest słabe, a teraz dodatkowo mam mniej czasu. Choć to przewrotnie czasem działa motywująco. Zobaczymy. Jakby były jakieś pytania, to zasadniczo zapraszam, aczkolwiek jeżeli chodzi o specyfikę stolicy, to z pewnością znajdziecie w sieci zdecydowanie bardziej kompetentne osoby i źródła.

Pozdro i życzcie powodzenia!

Kliknij >tutaj< by polubić stronę na Facebooku i być na bieżąco z blogiem i Filipinami

ps: Przypłynęliśmy promem z Dumaguete – tak w teorii wygodniej było zabrać się z kotami oszczędzając im dodatkowego stresu. W praktyce nie ustępuje on do teraz – zwierzęta zmianę środowiska przechodzą bardzo ciężko wyjąc żałośnie od tygodni bez względu na porę dnia i nocy. Zaczyna mi powoli kiełkować myśl o znalezieniu im jednak domu na wyspie, bo tu są po prostu nieszczęśliwe, a nam nie pozwalają normalnie żyć. Docenię każdą sugestię co może w tej sytuacji poprawić im humor.

fot. mclee_boy1 – pixabay.com

Podpisane zdjęcia wykorzystałem dzięki uprzejmości użytkowników serwisu pixabay.com zgodnie z warunkami licencji.

 

8 thoughts on “Manila, czyli witajcie w nowej bajce – przeprowadzka do miasta i praca w stolicy.”

        1. Na jednej z facebookowych grup skupiających obcokrajowców w Manili, jest ich kilka. Na kilka pierwszych dni mieliśmy rezerwację mieszkania za pośrednictwem serwisu AirBnB.

  1. Cześć Marych i Monia,
    dawno nie zaglądałam na Waszego bloga. Hoho co za zmiany :) Mnie Manila nie urzekła gdy byłam tam w 2015. Mam nadzieję, że się ustatkowaliście i życie korpo-ludka Ci nie doskwiera. Pozdrawiam ciepło.

  2. hej, kumusta? Ja rozumiem, że trabaho, ale aż tak, żeby nic na fejsa nic na bloga od niepamiętnych czasów … susmaryosep!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *