Pierwszą scenka rodzajowa we wsi: dwóch nastolatków ciągnie prosiaka, ten kwiczy wniebogłosy, pytam się co z nim zrobią, lekko zdziwieni stanowczo odpowiadają ‘kill!’, pytam dalej ‘dlaczego?’ To popatrzyli na mnie jak na głupka, powiedzieli tylko z wyrazem oczywistości w oczach ‘to cook’, wzięli prosiaka na ramię do góry wierzgającymi nogami i poszli w swoją stronę.
Lokalne sklepiki to drewniane budki otwarte cały dzień, a i w nocy daje radę sklepikarza obudzić i kupić co trzeba, bo mieszka zaraz obok. Michał osiedlił się tutaj parę lat temu, początkowo mieszkał w domu miejscowych, z tego co można zaobserwować wtopił się w lokalną społeczność i żyje z nimi jak swój. Na obrzeżach wsi z pomocą lokalnych chłopaków postawił całkiem spory, a jednak pasujący do otoczenia parterowy dom, ogólnie dom zajebisty, była możliwość zatrzymanie się tam zamiast szukania drogich ośrodków, więc skwapliwie skorzystaliśmy.
Gdyby jakąś zbłąkana dusza znalazła się w tych okolicach, skontaktujcie się z Grochem i pogadajcie bo warto. Opowiadał co prawda o różnych dziwnych gościach, którzy czasem do niego trafiają, ale taką chyba jest część natury tego biznesu, myśmy trafili samych pozytywów. Polecamy miejscówkę, bo jest niesamowita, dom ma wszystko czego potrzeba, lodówką zaopatrzoną (ceny jak w sklepie), na zamówienie codzienna dostawa świeżych owoców, ryb, owoców morza, możliwość wynajęcia łodzi, przeprowadzenia seansów z szamanem itp. Poproście DenDen o przygotowanie posiłku że świeżych ryb i owoców morza z lokalnego marketu, wszystko palce lizać, absolutnym hitem jest sałatka z wodorostami, ryby, małże, krewetki, przegrzebki, no uczta.
W Santa Fe na ulicach uczęszczanych przez turystów człowiek czuje, że jego kieszeń jest obiektem pożądania. Tych turystów jest na tyle mało, że każdy jest łakomym kąskiem, czy to dla kierowców czegoś na kształt trójkołowych riksz z wózkiem z boku (oferują podwózkę nawet na dystanse rzędu dosłownie 100 metrów, do przydrożnych restauracji, barów, sklepów itp. Trafiają się słabe historie, kiedy jest się narażonym na niegroźne, acz bezczelne oszustwo. Zdarzyło się, że po zaniesieniu paru ometkowanych towarów do kasy (ceny na tych metkach z grubsza zgadzały się z cenami w innych sklepach) kobieta podliczyła wszystko po cenach z 50% wyższych, a na prośbę o wyjaśnienie próbowała wciskać ciemnotę, że na metkach to nie ceny, tylko specjalny kod, po którym ona poznaje jaką naprawdę jest cena. No ręce opadają, opuściliśmy lokal.
Ceny na prowincji ogólnie są niskie, zakwaterowanie z ośrodkach od 40 zł w górę, browar 4 zł za litr, obiad w knajpie z 15zl, kilo świeżych ryb 10zl w Maricabanie, 15zl w mieście, lokalny rum i brandy 7zl. Na targach dostępne wszystko, czego trzeba. Kiszonej kapusty naturalnie jednak nie było, a że chodziła za nami od jakiegoś czasu, ukisiłem własnoręcznie (dwukrotnie), wyszła super, może trochę słona, ale akurat lubimy słone. Z kasą dajemy radę, na wyspie są 2 bankomaty w miesteczku Bantayan, ostrzegano nas, że jest non stóp kolejka, a w weekend nie ma kasy, ale się nie potwierdziło, znaczy kolejka była, ale krótka, a Daro wyciągał monetę w niedzielę i dostał.
Bo pierwszego dnia pobytu na Filipinach spotkaliśmy rodzinkę z Warszawy i jak tak teraz patrzymy wstecz to od momentu spotkania spędziliśmy z nimi chyba każda chwilę, aż do ich wyjazdu, podczas którego Monia aż się z żalu poryczała. Oni mieli od nas trochę spokoju, bo wstawali z samego rana, a my gniliśmy dłużej, za to zawsze po przebudzeniu na klamce naszego domku wisiała siateczka świeżutkiego pieczywa, dziękujemy warszawskie krasnoludki. Super ludzie, których pewnie nigdy w życiu nie mielibyśmy okazji poznać w Polsce, bo, bez wchodzenia w szczegóły, jesteśmy z nieco innych światów.
Ogólnie zajebiste w podróżowaniu jest też to, że poznaje się człowieka naturalnego, jest on dokładnie tym co sobą tu i teraz reprezentuje, jest się ubranym w te same ciuchy, razem się je, imprezuje, gada, konwenanse, uprzedzenia, jakieś ograniczenia wynikające z pozycji społecznej itp., wszystkie takie rzeczy zostają gdzie indziej. Spotykasz na końcu świata człowieka i albo jest fajny i z nim spędzasz czas, albo niefajny i każdy idzie w swoją stronę. A my mamy szczęście.
Tak właśnie było z Anią, Darkiem i Maćkiem, mamy wrażenie, że mocno się polubiliśmy i pożegnanie przystani promowej w Santa Fe nie było naszym ostatnim browarkiem. Darek pracuje najogólniej rzecz biorąc w kawie i musi być fanem (o ile nie fanatykiem), bo kto na wakacje w tropiki pakuje do walizki ekspres ciśnieniowy i kilka gatunków ekskluzywnych kaw. Osobiście na codzien nie pijam, Monia też raczej jak już to słodka, że śmietanka, ale uczciwie przyznam, że było coś intrygującego w tych serwowanych przez Darka filiżankach, z pewnością na ogólny odbiór wpłynęło towarzystwo i okoliczności przyrody, bo zapomniałem napisać, że Darki po chyba trzech dniach przeniosły się z Maricabanu do samego Santa Fe, obwieścili, że dla nas też znaleźli domek w ośrodku i że mamy śmigać z nimi i zostać w miasteczku do czasu ich wyjazdu. Byliśmy nieco zaskoczeni, ale pomysł wydał się ciekawy, pogadaliśmy z Grochem, który nie miał problemu, żebyśmy go na te 4 chyba dni opuścili i takim sposobem znaleźliśmy się ośrodku Budyong i kolejne dni spędzaliśmy na tarasie oddalonego o 5 metrów od brzegu domku, widoki przepiękne.
Santa Fe obeszliśmy kilkakrotnie, za każdym razem trafiając na rzeczy niespotykane, albo co najmniej bardzo ciekawe, wiadomo jak te pierwsze parę dni w nowym miejscu zazwyczaj wyglada. Lokalną dzieciarnia jest fantastyczna, zwłaszcza dalej od centrum, gdzie jest się swego rodzaju ewenementem. Anią była zaopatrzoną w upominki dla tych dzieci, słodycze, częstowała ich drożdżówkami itp., a one ja po prostu uwielbiały, same pchały się przed obiektyw, rzucały na szyję, no odpal.
Nieco barbarzyńską rozrywką lokalnej ludności są walki kogutów, dość hałaśliwe i żywiołowo reagujące towarzystwo z ciekawym rodzajem zacięcia w oczach większości. Walki są poprzedzone rytuałem podkurwiania tych kogutów na siebie, one tam się stroszą, a w międzyczasie dość dużym chaosie wśród okrzyków przyjmowane są zakłady. W razie wygranej otrzymuje się 170% postawionej kwoty, bo 30% wypłaty zostaje w kieszeni tak zwanego bukmachera.
Radość po wygranej okazywana jest szczerz i głośno, niestety przy największych wybuchach radości nie udało mi się ustalić o jakiego rzędu kwoty chodziło. Wokół ringu i takiej dróżki prowadzącej do wyjścia (acha, zapomniałem, bilet po 1,60zl) rozlokowane są stoiska oferujące grillowane udka, skrzydełka i inne drobiowe cząstki. Biorąc pod uwagę lokalizacje, można spokojnie domniemywać, że co 10 minut mają świeży towar. Trochę człowiekowi żal tych kogutów, ale nie patrzyło im z oczu jakoś specjalnie inteligentnie, a śmierć wyglądała na szybką.
cdn…
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.