Siquijor, Filipiny – poszukiwania aparatu na własną rękę – konkluzja

Po bezowocnej batalii z dwoma miejscowymi komisariatami wracamy na kwadrat i wrzucam krótką informację o kradzieży na wszystkie możliwe strony i profile na Facebooku, które tylko w nazwie mają Siquijor i Dumaguete. Reakcja była umiarkowana, choć jakiś tutejszy urząd do spraw turystyki nawet odpowiedział mailowo, że im przykro i żeby się nie zniechęcać.Dopóki aparat był na wyspie, wciąż była nadzieja na pozytywny finał, Dumaguete zaś to większe miasto na wyspie Negros Oriental. Obawiałem się, że złodziej może z rana spróbować przeprawić się promem i szybko upłynnić gorące fanty w jednym z tamtejszych lombardów. Więc nie było czasu do stracenia.

Następnego ranka drukujemy 150 plakatów i drugie tyle ulotek z informacją o wysokiej nagrodzie za pomoc w odzyskaniu sprzętu, po czym ruszamy na rozklejanie i dystrybucję. Piszę o wysokiej nagrodzie, ale 10.000 peso to są przy wartości aparatu orzeszki ziemne. Póki nikt nie miał tej świadomości, mogło się udać, a staraliśmy się dotrzeć w pierwszej kolejności do złodzieja.Plakatami  i ulotkami wzbudzamy w Siquijor Town i w Larenie ogromne zainteresowanie, żeby nie powiedzieć sensację. Kwota mocno działa na wyobraźnię, wieść niesie się szybko, myślę: jest dobrze. W połowie drogi w góry, w stronę Bandilaan, rozpętuje się jednak ulewa i przemoczeni wracamy do domu. Rozklejanie papieru w taką pogodę, w dodatku gdy ludzie pochowali się w domach, mija się z celem. Wrócimy za godzinę, gdy deszcz przejdzie.

Na dole jednak nie pada, więc rozmawiamy w parę osób przed bramą przy ulicy. Po chwili ze strony miasteczka, w którym parę godzin wcześniej rozkleiliśmy dziesiątki plakatów podjeżdża typ i pyta, czy to ja zgubiłem aparat. Odpowiadam, że nie zgubiłem, tylko nam skradziono, a on na to, że go ma.  Staram się nie podniecać. Myślę sobie, że gdzieś go już widziałem, skądś znam tę twarz. Mówi, żeby jechać za nim.Wsiadam na motorek, Monia chce jechać też, więc ruszamy we troje. Po drodze konkludujemy, że to ten Filipińczyk, którego spotkaliśmy z dwoma turystami zaraz po kradzieży zjeżdżając w dół (oni wtedy podjeżdżali dopiero w górę, więc nie mogło ich być przy motorku 20 minut wcześniej). Jest przewodnikiem prowadzącym wycieczki turystyczne po górach i pracuje w jednym z najbardziej ekskluzywnych ośrodków wypoczynkowych po zachodniej stronie wyspy. Wygląda, mówi i zachowuje się kulturalnie i sympatycznie, nie mamy powodów by mu nie wierzyć.

Dobijamy na miejscówkę. Monia najpierw łapie aparat, łzy znów napływają jej do oczu (tym razem chociaż rozumiem powód) uściskuje kolesia i w końcu przychodzi czas na ulgę. Porozmawiajmy o nagrodzie. Nie nalegając mówi, że zależy od nas, up to you, normalne tutaj. Mówię, że na plakatach było 10 koła i tyle chciałbym mu zaproponować. Z wdzięcznością przyjmuje, dziękuje i mówi, że to duża pomoc dla jego rodziny (ma żonę i dwójkę dzieci na Cebu).Chcemy się jednak dowiedzieć dokładnie co i jak. Twierdzi, że podczas trekkingu z Niemcami natknął się najpierw na otwarta torbę, z której powypadały drobne graty, a parę metrów dalej leżał sam aparat. Niemcy nadal mieszkają w ośrodku, więc można tę wersję zweryfikować. Nie wiem do końca co o tym sądzić, bo rozmawialiśmy z kilkoma osobami i każdy ma swoją teorię, część jest bardzo podejrzliwa i inkryminuje znalazcę.

Osobiście chcemy wierzyć, że złodziej zorientował się, że nie trafił na gotówkę, czy jakieś łatwo zbywalne kosztowności i porzucił łup w lesie, może po części z nerwów i strachu, nie zdając sobie sprawy z jego wartości. Prawdy nie dowiemy się nigdy, ale najważniejsze, że sprzęt wrócił do właścicielki. Co ciekawe, brakuje zapasowej baterii (mogła wypaść z torby i zostać niezauważona)  i jednej z kart pamięci, jednak nie było na niej nic wartościowego, strata pomijalna. Tę już jednak trzeba było wypiąć z gniazda, nie zgubiła się przez przypadek. Może ktoś pyknął dla zabawy parę testowych fotek i obawiał się identyfikacji.
W trakcie poszukiwań dowiedzieliśmy się, że policja była w przeszłości wobec podobnych incydentów mocno podejrzliwa, bo zdarzały się przypadki fałszywego zgłaszania kradzieży wartościowych przedmiotów w celu wyłudzenia ubezpieczenia. Zatem by uniknąć potencjalnych kłopotów odwiedziliśmy komisariat i zdaliśmy relację z tego, o czym powyżej, by funkcjonariusze mogli zamknąć dochodzenie, przyklepać papierki i może nawet pochwalić się przełożonym sukcesem operacyjnym. Mocno się zdziwili, a tego samego popołudnia podjechali jeszcze pod dom i starali się wydobyć więcej informacji o znalazcy, ale nie chcieliśmy, żeby miał nieprzyjemności, więc pamiętaliśmy bardzo mało.
Wieczorem zawitał sołtys i dowiedziawszy się o odnalezieniu sprzętu zasugerował, żeby nagrodę przekazać jemu i policji, ale po informacji, że została już ona przekazana właściwej osobie osowiał i sobie poszedł. A następnego ranka przyjechał właściciel hondziawki (bardzo sympatyczny typ, który zdążył nas już przedstawić całej rodzinie) i zapytał, czy z racji, że motorek jest uszkodzony (wyrwany przedni zawias kanapy, można z tym żyć), to czy chciałbym go nadal używać, czy ma szukać czegoś innego. Osłupieliśmy.
Na koniec hit. Chłopak powiedział nam, że wracając z gór zatrzymali się z niemieckimi turystami na komisariacie w Lazi i zgłosili fakt znalezienia sprzętu. Policjanci sugerowali zostawienie go na posterunku, ale na tę propozycję nie przystał i powiedział, że poszuka właściciela na własną rękę. Była godzina 16:30. Myśmy z załogą z Siquijor Town dotarli tam ponad godzinę później. O aparacie nie usłyszeliśmy ani słowa, a o atmosferze, jaką tam zastaliśmy pisałem wcześniej. Nie wiem co o tym myśleć. Macie jakieś pomysły?
W skrócie: więcej szczęścia, niż rozumu.

 

 

 

 

 

 

 

11 thoughts on “Siquijor, Filipiny – poszukiwania aparatu na własną rękę – konkluzja”

    1. Możliwe, wszystko działo się na szybko, na czuja i bez specjalnych kalkulacji, bo liczył się czas. Szczęście się tym razem uśmiechnęło.

  1. Dobrze, że się (w miarę) dobrze skończyło. Powtórz zdjęcie WH3A8387_6097 z tłem takim jak WH3A7473_5209, wyślij znów na konkurs i macie jeszcze jeden aparat jako backup! ;)

    1. Powiem Ci Koc, że aż sam się sobie dziwiłem, bo mobilizacja w obliczu sytuacji wyszła zupełnie naturalnie i to cieszy. Grunt, że do przodu…

  2. Poprawna metodyka działań okazała się skuteczna -gratulacje!
    Podobnie podziałałem wiele lat temu w Indiach – z tym,że pominąłem policję , i złodzieja w ogłoszeniu nazywałem "znalazcą ".(Koszt "znależnego "ok. 10% wartości.)
    Wydaje się ,że policja na filipinach gra w takich przypadkach własną grę -lepiej ją omijać.
    pozdrawiam !!!
    Antonio von Santa Fe

    1. No tak, z jednej strony plan był taki, żeby nastraszyć złodzieja i uświadomić, że temat będzie nagłaśniany, z drugiej nie chcieliśmy go spłoszyć do Dumaguete. Bardzo możliwe, że posterunek z Lazi próbował się wmieszać w sprawę w charakterze pośrednika. Znaleźne do przełknięcia, wiadomo, że szkoda, ale cenna lekcja na przyszłość. Pozdrawiamy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *