Thaipusam (Thai to nazwą tamilskiego miesiąca, a Pusam to nazwą gwiazdy, która podczas festiwalu jest najwyżej na niebie) jest corocznym ruchomym świętem obchodzonym przez Hindusów podczas jednej z pełni księżyca w miesiącu styczniu lub lutym. Święto upamiętnia zwycięstwo boga Sivy (a dokładnie jego mądrego ego) nad armia demonów. Masy wiernych w pielgrzymce udaje się do świątyni gdzie składają dary w postaci owoców i mleka by zapewnić sobie łaskę tego boga na kolejny rok.
Przed rozpoczęciem pielgrzymki całe rodziny gromadzą się w świątyni i rozpoczyna się misterny rytuał przygotowywania kavadi i przekłuwania ciał pielgrzymów. Kavadi to drewniana bądź metalowa konstrukcja upiększona wizerunkiem boga Sivy i piórami, mocowana hardkorowo za pomocą szpikulcy i haków bezpośrednio do ciała. Na ziemi rozkładany jest koc, na nim wszystkie elementy kavadi i niesione dary, wszystko to jest święcone i zaczną się powolne przekłuwanie ciał. Jest to rytuał niezwykły i równie niezwykle przeżycie dla obserwatora.
Haki wbijane są bezpośrednio pod skórę, dezynfekuje się to jedynie sokiem z limonki i popiołem, na tych hakach zawieszane są kanki z mlekiem, ważące z kilogram każdą i tych kanek mają na plecach że dwadzieścia sztuk. Nie pomyślałabym, że skóra jest tak twardą, do przebijanie pleców potrzeba że trzech osób i widać, że nie jest to prosta sprawa i trzeba użyć sporej siły. Cześć pielgrzymów do haków przymocowuje wozy, które potem i ciągną za sobą, skóra na plecach naciąga się do granicy rozdarcia. Przekłuwana jest każda możliwa części ciała, plecy, piersi, ręce, nogi, twarz.
Większość trasy pielgrzymki pokonuje na boso, ale są przypadki, że zakładają takie fakirskie klapki wykładane gwoźdźmi. Aby pielgrzym mógł pełniej skupić się na kontemplacji tuż przed wyruszeniem w trasę przekłuwa mu się język, szpikulcem idącym poziomo przez policzki i pionowo przez górna i dolną wargę a co pozwoli mu w pokorze i cichości przejść całą trasę. Przekłuwanie tego języka było chyba najbardziej dla mnie wstrząsające i po wszystkim nie mogłam się uspokoić, ręce mi się trzęsły i łzy płynęły po policzkach.
Rodziny towarzyszące pielgrzymom zaczynają śpiewać i recytują jakąś mantrę aby dodać śmiałkom odwagi i chyba działa, bo zachowują on spokój, mimo, że na twarzach pojawia się tu i owdzie napięcie i grymas. Intencja pielgrzymki to nie tylko laska boga na nadchodzący rok, ale też w konkretnych intencjach członków swojej rodziny, w ramach podziękowania, zapobiegawczo itp. Głową rodziny świeci pielgrzymów, ci odwdzięczają się błogosławieństwem zebranych i ruszają w drogę. Wszyscy śpiewając rozpoczynają pielgrzymkę z jednaj świątyni do drugiej.
W Kuala Lumpur jest to dość długa trasa, około 20km, trasa jest oblegana, w Singapurze było to 5 km i również wzdłuż ustawiły się tłumy wiernych i gapiów, wszyscy z podziwem i niedowierzaniem w oczach. Ulubionymi kolorami Sivy są żółty i zielony i te kolory dominują. Dary w postaci owoców muszą być żółte lub zielone, więc są to limonki lub cytryny, do tego dochodzi mleko, chyba najpowszechniejszy z darów. Przepaska na biodrach, jedyne w co obrany jest pielgrzym, też jest tradycyjnie żółta.
Przed wejściem do świątyni hindusi zdejmują obuwie, więc można sobie wyobrazić ile tego tam było. Każdy dostawał siatkę na te buty i przywiązywał ja do barierek. Jak oni później je znajdowali to ja naprawdę nie wiem, nasze wzięliśmy do plecaka. Samo ofiarowywanie darów jest dość chaotyczne i robione w pośpiechu, bo i tak robi się tam spory zator, że powodu takiego, że pielgrzymi, którzy osiągnęli ceł chcą się tym momentem jak najdłużej nacieszyć, celebrują, tańczą, tańczą zresztą też na trasie podrygując w rytm śpiewanych przez rodzinę pieśni i wznoszonych rytmicznych okrzyków.
Mleko w świątyni, czyli u celu wędrówki, przelewane jest do wielkich naczyń ustawionych w prominentnym miejscu przed wizerunkami bóstw. Potem rodzina opuszcza świątynie i rozpoczyna się demontaż kavadi w specjalnie wyznaczonym do tego miejscu. Wyjmowanie tych haków nie jest wcale mniej bolesne i drastyczne niż ich wbijanie. I znów jedyną dezynfekcja tych czasem poważnie wyglądających ran polega na spryskaniu ich sokiem z limonki i wtarciu białego popiołu. Ogólnie wyglądaliśmy tam dosyć egzotycznie, bo w zasadnie białych było bardzo mało, i to na trasie, a w świątyniach wcale. Ale witani byliśmy zawsze z sympatią i wielokrotnie zostaliśmy poczęstowani tradycyjnymi wegetariańskimi potrawami.
Długo nie mogłam dojść do siebie, zastanawiając się do czego ludzie zdolni w imię religii. Właściwie przeszło mi dopiero późno w nocy, kiedy idąc jeszcze raz trasa procesji zobaczyliśmy dwóch chłopaków, których fotografowałam wcześniej (ten chudy, łysy z wąsikiem i ten brodacz ciągnący wózek, są na zdjęciach), uśmiechniętych w koszulkach piłkarskich jak kibicowali innym uczestnikom, bo święto trwa dwa dni non stóp. Normalnie nas poznali, co chyba oznaczało, że w czasie pielgrzymki nie byli w jakimś amoku i agonii, ale widzieli cię się wokół dzieje. Aż mnie zamurowało, bo w głowie cały czas miałam ich obraz z przekłutymi twarzami, hakami w plecach i zawieszonymi na nich wiaderkami z mlekiem. Stanęliśmy i pogadaliśmy chwilkę, byli bardzo sympatyczni. Później żałowaliśmy, że nie zrobiliśmy sobie wspólnego zdjęcia i pośmialiśmy się, że można ich było poklepać po plecach.