Potajfunową, trwającą ponad dwa miesiące przerwę w dostawie prądu, wody i internetu, której to przerwy końca nie było widać, zgodnie uznaliśmy za idealną okazję, by ruszyć się z Bantayanu dalej i nawiedzić bliższą i dalszą okolicę. Chcieliśmy to zrobić jakoś w pierwszej połowie stycznia, by, opcja pierwsza: ominąć tłumy zjeżdżające do Cebu na doroczny festiwal Sinulog, związane z nim niedogodności i windowane ceny; opcja druga: wbić się do miasta akurat wtedy i stać się tegoż festiwalu częścią.
Plany w tropikach często jednak weryfikuje pogoda, a ta nas ostatnio nie rozpieszczała. Nad archipelagiem rozciągał się rozległy tropikalny niż, mocno wiało i padało, a w południowe wyspy uderzył tajfun Agaton, zbierając kolejne w tym roku tragiczne żniwo, bo śmierć poniosło parędziesiąt osób. Z Santa Fe do Hagnai pływały pojedyncze promy, a i one wskutek dużego zafalowania napotykały spore problemy, zwłaszcza podczas dobijania do nabrzeża i rozpaczliwych prób cumowania.
Po jednej z takich nieudanych prób, załoga albo postanowiła spróbować szczęścia w miasteczku Bantayan, albo po prostu wiatr zniósł tę niezgrabną łajbę na północ, gdzie według relacji świadków uderzyła ona w jakieś podwodne skały, po czym zapadła chaotyczna decyzja o ewakuacji wystraszonych pasażerów łódkami rybackimi na ląd. Atmosfera na klifie, którego ta ewakuacja miała być celem była mocno niespokojna, mogę sobie tylko wyobrazić zdenerwowanie graniczące z paniką panujące tam na pokładzie w odległości może pięciuset metrów od linii brzegowej.
Były tam, jak zwykle, rodziny z dziećmi, ‘spekulanci’ z wiezionym z Cebu towarem, paru turystów raczej nieprzywykłych do lokalnych standardów bezpieczeństwa (wśród nich powracający kolega Mario, który atmosferę daleką od piknikowej potwierdził), ogólnie mieszane, żywiołowe i głośno reagujące towarzystwo, co w sytuacji wymagającej dyscypliny i zorganizowania z pewnością nie pomaga.
Akcja przebiegała powoli, bo rotacyjnie pływały zaledwie dwie większe rybackie łódki, zabierające na pokład może z piętnaście osób (a na promie było paręset), ale z lądu wyglądała na owocną, bo kurs za kursem na klifie gęstniał tłumek szczęśliwie ocalonych (od zmoczenia raczej, niż utonięcia, ale jednak). Te dwie większe łódki przyjmowały i zwoziły jednak tylko ludzi bez
bagażu, zatem nie wszyscy chcieli się na takie rozwiązanie zdecydować z obawy o jego utratę.
bagażu, zatem nie wszyscy chcieli się na takie rozwiązanie zdecydować z obawy o jego utratę.
Potrzeba została jednak momentalnie przez rynek zaspokojona i inni miejscowi rybacy błyskawicznie uruchomili usługę alternatywną polegającą na wożeniu wszystkiego, czego sobie klient 'nasz per pan’ zażyczył, jednak w tym przypadku oczywiście za pieniądze (1000 pesiaków z kurs, 2000 za kursowanie w tę i z powrotem bez ograniczeń). Operacja zasadniczo zakończyła się sukcesem, pacjenci żyją, ranna została zaledwie jedna osoba, a zaineteresowani podróżą do Hagnai mogli również taką rybacką łodzią dostać się na nienaturalnie przechylony, ale utrzymujący się na powierzchni prom, kapitan bowiem podjął karkołomną decyzję, że będzie wracał. Paru kamikadze się znalazło.
Po tej akcji promy pływały znacznie rzadziej, by po paru dniach zacumować w macierzystym porcie na dobre i z wyspy nie można było wydostać się przez tydzień. Kilka razy zrywaliśmy się przed świtem, by wracać do łóżek odprawieni, bo nie na prom, tylko z kwitkiem przy portowej bramie. Zasadniczo nic nas nie goniło, ale nieco męczyła ogólna niepewność co dalej i kiedy, a wczesnego wstawania organicznie nie znosimy. Trzeba było rozejrzeć się za pozytywami i plusami sytuacji.
Okazało się, że w miasteczku odbywa się, nie wiedzieć dlaczego w środku tygodnia, wielka fiesta połączona z konkursem dziecięcych i nastoletnich trup tanecznych i maszerujących orkiestr. Osobiście je uwielbiam i już chyba pisałem, że chętnie sam bym zaczął walić w gary, albo dmuchać w rury, bo wrażenie to robi ogromne i bycie częścią takiego bandu musi sprawiać nie lada frajdę. Niestety zdaje się, że jak rozdawali talent muzyczny, to akurat stałem w kolejce po grafomanię.
Ze względu na aurę sam konkurs odbył się w miasteczkowej hali do koszykówki, co jeszcze spotęgowało ten i tak mocno już dudniący hałas, dziewczyny wyglądały pięknie i tańczyły takoż, przy głośnym aplauzie licznie zgromadzonej widowni, głównie miejscowej dziaciarni i kilkunastu wolontariuszy przybyłych na wyspę po tajfunie. Potem Gocha z ekipą zrobiła dla dzieciaków inauguracyjne przedstawienie swojego autorskiego teatrzyku lalkowego, śmiechu było sporo, temat rozwojowy.
Impreza zakończyła się wniesieniem na salę chyba z dziesięciu pieczonych świniaków, ryżu, jakichś warzywnych dodatków itp. Przyznam, że apetyt był, ale nie bardzo wypadało się za te świniaki zabierać, bo wokół kręciło się mnóstwo miejscowych, głównie nastolatków, w oczach których łatwo można było wyczytać nasilającą się ochotę wrzucenia czegoś na ząb. Zachęceni jednak przez zastępcę burmistrza, który chyba tę ucztę sponsorował przy użyciu funduszy publicznych, nie omieszkaliśmy się poczęstować, i tak wystarczyło dla wszystkich zainteresowanych.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.