Celowo nie informowaliśmy nikogo w Polsce, bo po co rodzinę i ekipę dodatkowo stresować w sytuacji, w której i tak, poza oczekiwaniem, nie można nic poradzić. Mam nadzieję, że nikt nie ma nam tego za złe.
[dzień przed, czwartek 07 listopada 2013]
Z samego rana dotarła spodziewana w zasadzie informacja o podniesieniu rangi nadciągającego tajfunu do 5-tego, najwyższego przewidzianego w stosowanej skali stopnia. Niebo od rana zasnuło się jasnymi raczej póki co chmurami i około 13-tej, zgodnie z wczorajszą prognozą, zaczął siąpić deszcz. Zakupy żywnościowe, których mieliśmy dokonać jako ostatnich, robiliśmy już więc dziś w strugach deszczu, przy okazji obserwując miasteczko Bantayan przygotowujące się na najgorsze, ale jednocześnie wyczuwając, że panuje względny optymizm i nadzieja, ze tak najgorzej znowu nie będzie. Trzeba trwać w przekonaniu, że te wrażenia były trafne.
Tajfuny i huragany 5-tej kategorii dokonywały w historii ogromnych zniszczeń i powodowały tragiczne w skutkach kataklizmy. Obserwując na żywo w pogodowych serwisach internetowych przesuwającą się w kierunku Filipin wirującą formację pogodową wielkości całego archipelagu, człowiek czuje się nieswojo. Pociesza nas fakt, że po drodze Haiyan/Yolanda musi pokonać góry na wschodzie Visayas, że Bantayan jest nieco za nimi ukryty, i że te góry jednak zmniejszą siłę uderzenia.
Wioskowego nabożeństwa na razie nie ogłoszono. Rodziny podobno modlą się w domach. Jest czwartek wieczorem, siedzimy już w domu i przez parę dni się pewnie zbyt daleko nie ruszymy. Motorek w razie czego zatankowany pod korek (o, rym :-) ), ale zgodnie z zaleceniami, należy w miarę możliwości pozostać w pomieszczeniach. W chwili gdy piszę te słowa zaczyna powoli wzmagać się wiatr.
[kilkanaście godzin przed]
Jesteśmy spakowani i gotowi na walkę. Dokumenty, gotówka, podręczne jedzenie i picie, latarki i telefony w plastikowych workach w plecakach. Ambasady na wszelki wypadek poinformowane o naszym położeniu. Ja wiem, że będzie z tego jutro albo pojutrze polewka, ale jak to mówią better safe than sorry.
Ian, nowozelandczyk, od którego kupujemy chleb, i który w temacie katastrof naturalnych i klęsk żywiołowych przeżył niejedno, powiedział nam dzisiaj, że jeżeli tajfun zmieni trajektorię i uderzy z całą spodziewaną siłą w naszą wyspę (bo oko cyklonu ma się jednak znajdować z 50 km na północ) to wówczas some of the people you spoke to today will be dead tomorrow, czyli niektórzy z tych, z którymi dziś rozmawialiśmy, jutro będą martwi. Muszę powiedzieć, że mocno to zadziałało na wyobraźnię i na serio nie mogę się doczekać chwili, w której będziemy się razem z tego śmiali.
Pewnie przesadzamy, bo nie mieliśmy nigdy do czynienia z nadciągającym kataklizmem na taką skalę, ale mówię, przegiąć w tę stronę to żaden problem. Tym bardziej, że nerwowość we wsi rośnie, zwłaszcza po informacji w telewizorze (cały czas mamy prąd i internet), że będzie to najgwałtowniejszy i najbardziej niszczycielski tajfun w tym roku na świecie, a jego siła przewyższy tragedię z 1991 roku, kiedy to na Filipinach zginęło prawie 2000 osób.
[tydzień po, gdzie ten czas się podział? wszystko to jeden długi surrealistyczny film]
Noc przed nadejściem Yolandy była mocno niespokojna, co chwilę budziły nas coraz to mocniejsze uderzenia ulew i świszczący złowrogo pomiędzy żaluzjami okiennymi wiatr. Około piątej rano, przy okazji porannego siku, spotkaliśmy się w kuchni i zapadła decyzja o ewakuacji do Santa Fe, do domu Pauli i Wojtka, którzy wcześniej wyrazili gotowość przebunkrowania nas na wypadek, gdyby zaszła taka potrzeba.
Konstrukcja domu, który wynajmują w miasteczku jest solidna, zabudowa wokół jest dość gęsta, co, jak mieliśmy nadzieję, osłabi nieco siłę wiatru, no i wszyscy byliśmy w kupie, co zawsze poprawia nastroje, zwłaszcza w obliczu zagrożenia. Z minusów, liczyliśmy się z większą liczbą fruwających w powietrzu pocisków oraz tłumami na ulicach w przypadku wybuchu paniki, co się później potwierdziło.
W każdym razie po piątej rano, może wpół do szóstej wbiliśmy się w kombinezony do nurkowania, na które założyliśmy normalne ciuchy, spakowaliśmy do plecaków zestawy przetrwania skompletowane poprzedniego dnia (kasa, dokumenty, baterie, żywność i napoje, latarki, trochę odzieży, telefony itp.) wskoczyliśmy na motorek i slalomem między opadłymi liśćmi palmowymi i kokosami ruszyliśmy w kierunku miasteczka. Nasi gospodarze mieli dobić po chwili, potrzebowali bowiem transportu dla dwóch małych córeczek.
Na chacie było nas jedenaścioro i początkowo humory, mimo niepewności, w sumie dopisywały. Z niedowierzaniem obserwowaliśmy nasilająca się w oczach wichurę, ale jeszcze wtedy staliśmy wszyscy na takiej osłoniętej od wiatru werandzie przed wejściem, podniecaliśmy się zjawiskiem, niektórzy robili foty, inni skoczyli do sklepiku naprzeciw po kilka browarów i dwie butelki Emperadora, zapowiadał się długi dzień z dreszczem emocji w tle. Zasadniczo zakładałem, że wczesnym popołudniem będziemy z powrotem w Marikabanie i jeszcze uda się uratować przypadające w tym dniu urodziny Juanity.
Prąd zniknął około ósmej rano, a wraz z nim dostęp do internetu. Z minuty na minutę wiało coraz mocniej, ale wobec tego co miało nadejść, było nadal znośnie. Poprzedniej nocy spaliśmy może ze dwie godziny, ale jakoś nikt śpiący nie był.
Dokładnie nie pamiętam godziny zakończenia pikniku na werandzie i ewakuacji do wewnątrz, była dziesiąta, może jedenasta. Pozamykaliśmy wszystkie okna i schroniliśmy się w salonie, było nas jedenaścioro łacznie z dziećmi, prawnicy, marynarz, psycholog, handlarz samochodami i inni, jednym słowem mocno zróżnicowane, acz dosyć barwne towarzystwo.
O fotach nikt już wówczas nie myślał, bo zaczęło się już naprawdę konkretne pierdolnięcie. Zajebisty, łamiący palmy i wyrywający drzewa z korzeniami wiatr, ciskający urywanymi konarami, fragmentami domów, arkuszami zerwanej z dachów blachy, przewracający słupy, zrywający przewody, wtłaczający przez szpary w oknach coraz więcej wody do wnętrz budynków, nasilał się i nasilał i nie chciał przestać.
Czekaliśmy na chwilę wytchnienia, na oko tajfunu, w którym wiatr się uspokaja, ulewa ustaje, jest chwila na przegrupowanie i dokonanie najpilniejszych napraw. Ale ta chwila jakoś nie chciała nadejść, a zamiast niej przyjmowaliśmy od rozochoconej Yolandy coraz to gwałtowniejsze uderzenia i to w momencie, w którym wydawało się, że ciągłe wzmaganie się jej impetu jest po prostu niemożliwe, bo za chwilę to wszystko co zostało za zamkniętymi drzwiami i oknami zmiecie po prostu do oceanu i będzie wszystko w tym temacie.
Po około dwóch godzinach narastającego szaleństwa, nagle, dosłownie w minutę, się uspokoiło. Przerażająco głośny wiatr ucichł, przestało padać, może nawet zaczęły przebijać się z nieba jakieś delikatne, nieśmiałe promyki słońca. Z ulgą wyszliśmy na zewnątrz, ulice powoli wypełniały się ludźmi, nie jestem pewien, czy wszyscy zdawali sobie sprawę, że to dopiero półmetek i po przejściu oka czeka nas powtórka z rozrywki tylko w odwróconej kolejności.
To znaczy nadchodzący tajfun rósł w siłę wraz z wędrówką oka w naszą stronę, aż do osiągnięcia apogeum i ucichnięcia, ale cześć druga wygląda tak, że następuje momentalne nasilenie, natychmiastowe jebnięcie z maksymalną siłą, trwa to może ze dwie godziny, a potem wiatr powoli osłabia się wraz z oddalaniem się oka. No więc nie jestem pewien, czy ludzie zdawali sobie z tego sprawę, bo powychodzili na ulice i dało się na ich twarzach wyczytać ulgę, jakby było po wszystkim.
Wiejący przez kilka godzin z siła i prędkością jakiej mam nadzieję nigdy już więcej w życiu nie doświadczyć wiatr, poza ogromnymi zniszczeniami na lądzie, spowodował też duże zafalowanie, a byliśmy tak z 500 metrów od brzegu, na wysokości może dwóch, trzech metrów nad poziomem morza, czyli nisko. W bezwietrznej cichości oka to falujące morze zdawało się hałasować po prostu przerażająco.
Nie trzeba było długo czekać, by ktoś gdzieś pewnie przy plaży rzucił, być może mimochodem, złowieszcze słowo tsunami. I fala rzeczywiście ruszyła, tylko nie tsunami, bo te wywołują trzęsienia ziemi i chyba też wybuchy podwodnych wulkanów, ale fala ludzi w panice oddalających się wąskimi uliczkami od linii brzegowej. Przyznam, że sami nie wiedzieliśmy co robić, w pierwszym odruchu instynkt nakazał nam jednak zaufać miejscowym, zatem w pośpiechu zarzuciliśmy plecaki przetrwania, rodzice połapali dzieci, Paula kota i wybiegliśmy mieszając się z tłumem.
Dokładnie nie pamiętam, ale chyba gubimy się wszyscy błyskawicznie, chaos jest totalny i nie wiemy co robić. Droga ucieczki prowadzi przez duże, głębokie kałuże, wielkie czerwone mrówki, których wcześniej nigdy nie widziałem, pojawiają się nagle całymi chmarami nie wiadomo skąd i kąsają boleśnie, rodzice już rozpaczliwie szukają swoich dzieci, dwunastolatka dźwiga na rękach swoją niedołężna babcię, część mieszkańców odpala motorki (też mi to przyszło do głowy, bo najbliższe wzniesienie, którego ta cała ucieczka miała być celem, jest dosyć daleko), krzyki, hałas, przerażenie w oczach większości.
Przychodzi na szczęście pora na ogarnięcie, znajduję Monię, ekipa też już się chyba zaczyna powoli zbierać do kupy, co przytomniejsi Filipińczycy próbują uspokajać rozhisteryzowanych ziomków i zachęcać ich do powrotu do domostw, gdzie będzie znacznie bezpieczniej, gdy powróci piekło. Wracamy i my. Wiemy, że po chwili ciszy Yolanda uderzy z całym impetem z przeciwnego kierunku, zatem zabezpieczamy okna materiałem z zerwanego bambusowego płota (o, naiwności), naprędce próbujemy usunąć wodę z zalanej sypialni, w której schronimy się na czas drugiej rundy, chyba coś jemy w międzyczasie i zamykamy się w jedenastkę w tych może piętnastu metrach kwadratowych na następne 2-3 godziny maksymalnego pogodowego armagedonu.
Gdy po paru godzinach uspokoiło się na tyle, że można było wyściubić nos za drzwi, naszym oczom ukazał się obraz klęski i zniszczenia. Ulice Santa Fe są nieprzejezdne, co kawałek straszą zwalone drzewa, pochylające się słupy, zwisające przewody wysokiego napięcia, powyrywane przez korzenie upadających drzew rury wodociągowe, porozrzucane motorki, blachy zerwanych dachów, poskładane jak domki z kart domostwa, wyskubana przez potężne podmuchy roślinność. I oczywiście ludzie, którzy w niejednym przypadku stracili wszystko, co mieli i tak zostali na ulicy w przytartych porciętach i rozdeptanych klapkach z dziećmi na ręku. Łamało się człowiekowi serce, gdy na to patrzył.
Priorytetem tego popołudnia było jednak dotarcie do Marikabanu i upewnienie się, że z rodziną Ilustrisimo wszystko jest w porządku. Ruszyliśmy w piątkę w trzy motorki, klucząc między elementami całego tego pobojowiska ulicami, rowami, polami starając się bardzo uważać, bo jednak te elementy pobitewnego krajobrazu były mocno niestabilne.
Pokonaliśmy może połowę drogi, potem jedyna droga zawalona była na tyle, że przyszło nam zostawić motorki na zrujnowanej kurzej fermie i dalej, już we troje, ruszyć pieszo. Normalnie czułem się jak Indiana Jones w czasie tej akcji, bo mimo, że poruszaliśmy się główną drogą na wyspie, pokonywaliśmy prawdziwy tor przeszkód wśród ruiny, morza wyrwanej roślinności i ogromu zniszczeń.
Marikaban zastaliśmy w stanie opłakanym, zamiast radującego oko i duszę lasu palmowego, straszy tam obecnie las kikutów. Dom babci Luli, Grocha, Romea i Huberta to chyba jedyne budynki w Tingtingon, w strefie klanu, który nas gości, które, choć uszkodzone i zalane, stoją w jednym kawałku. Reszta chałup, zwłaszcza tych lżejszych, bez betonowych fundamentów i wzmocnień, poskładała się jak domki z kart i dodatkowo te karty jeszcze rozwiało po całej wsi.
Porozmawialiśmy chyba ze wszystkimi, niestety poza dobrym słowem i uściskiem nie mieliśmy zbyt wiele do zaoferowania, a musieliśmy myśleć o powrocie do Santa Fe, bo zaczynało się ściemniać, a powrót w ciemności byłby w tym całym bałaganie niebezpieczny. Z ciekawostek, Huberto już następnego dnia odszukał zerwane przez wiatr, namalowane przez siebie flagi polską i filipińską i z dumą z powrotem powiesił na drzewie przed chatą. Ta filipińska jest symbolicznie uszkodzona, ale jak stwierdził gospodarz ‘standing strong, always’ Huberto w ogóle jest zajebisty.
Po powrocie dziewczyny przygotowały dla wszystkich po talerzu rosołu i porcji spaghetti, i po rozładowującym napięcie wieczorze i jako takim ochłonięciu ułożyliśmy się do snu na bambusowym łóżku bez materacy (bo te były przemoknięte, ogólnie dom pływał, woda wcisnęła się wszędzie). Spanie na deskach zasadniczo do przyjemnych nie należy, ale tej nocy było ciepło, sucho i bezpiecznie, dodatkowo byliśmy najedzeni, więc naprawdę do szczęścia nie brakowało niczego i zasypiając byliśmy światu wdzięczni.
Co naprawdę tajfun zrobił naszej wyspie mieliśmy dopiero zobaczyć. Stay tuned, more to come.
Monia:
Wszystkie zdjęcia były zrobione w piątek,w dzień tajfunu, 8 listopada 2013. Dziękuje Sławkowi, Paulinie i Wojtkowi oraz Piotrkowi za udostępnienie części fotek.
Jaki komentarz ??? Szok !!!! Jestem z WAMI .
przeczytałam z ciarami na całym ciele. Dobrze,że nic Wam się nie stało
ciarki rowniez mam….wstrzasajace widoki :( smutne wiadomosci z tamtego regionu :(
Przeżyliście horror,również ciarki po przeczytaniu mieliśmy na całym ciele.Najważniejsze w tym ,że jesteście cali i większości nic Wam groźnego się nie stało.Możemy jedynie z Wami się jednoczyć.Pozdrowienia !!!!!!!!!!
Dziekujemy wszystkim za zainteresowanie, troske i dobre slowo w komentarzach. Trzymamy sie tu razem okej, tylko bardzo zal miejsca, w ktorym zakochalismy sie bez pamieci na poczatku tego roku. Momentami czujemy sie, jakby ktos nas bezczelnie obrabowal. Zeglarze powiadaja, ze nigdy nie mozna obrazac sie na pogode, na nature, staramy sie o tym pamietac. Gleboko wierzymy w odrodzenie tego zakatka. Pozdrawiamy.
Jak możemy pomóc. ?
Zbiorki organizuje w Polsce kilka instytucji charytatywnych, miedzy innymi PAH i Czerwony Krzyz. Problem polega na tym, ze zdaniem wielu, Filipiny pograzone sa w korupcji i znaczna czesc pomocy zamiast do potrzebujacych, trafia do… jakby tu delikatnie… spryciarzy, ktorzy maja do niej dostep po drodze.
Pomoc prywatna bezposrednio to delikatna sprawa i wymaga wzajemnego zaufania, bo ostatnia rzecza, jakiej teraz potrzeba sa podejrzenia o nieuczciwosc, czy klopoty natury formalnej. Nie podpisales/las sie, nie wiem, czy sie znamy, zatem zapraszam do kontaktu na prywatna skrzynke, lub przez formularz kontaktowy na blogu. Pozdro i dzieki za zainteresowanie.
Napisales ze baliscie sie Tsunami bo wasz dom jest polozony " na wysokosci może 2-3 metry nad poziomem morza, czyli nisko. " Naprawde jest 7 do 10m nad poziomem morza.
Sprawdzalem na Google Earth-szukajac dzialki budowlanej.Grozne moze byc w tej lokalizacji naprawde potezne Tsunami.
To drobiazg ,ale mozecie czuc sie pewniej na wypadek trzęsienia ziemi (i nastepujacego po nim tsunami)
Pozdro!
Antoni
Strzelalem Antoni, dzieki za komentarz i sprecyzowanie, bedziemy spokojniejsi na przyszlosc. Oby jednak nie bylo okazji i potrzeby. Pozdro i szacun za wszystko. Do zobaczenia.
I am with you bro
Zaskakująco szybko minął ten czas
No tak, noone’s getting any younger, ale to przecież bez znaczenia :-)
Te dwa lata nie obfitowały u mnie w jakieś wielkie wydarzenia. Raczej prosty obowiązek te dwa lata wypełnił (robota, dom)więc chyba znowu muszę zaliczyć jakiś dobry trip.
niesamowite. Bantayan <3
Wszystkiego najlepszego:)
Nawet nie przypominaj o tej tragedii!!! Było ,oj było nerwowo :)