Skala tragedii objawiała się nam przez następnych kilka dni. Nie mamy żadnych informacji o ofiarach, wszyscy nasi znajomi i ich rodziny są cali, co biorąc pod uwagę skalę zniszczenia można uznać za cud. Nie wszyscy jednak mieli takie szczęście i pasażerskim promom kursującym między wyspami nadal w trakcie rejsów zdarza się wyłowić ciała nieszczęśników i gdy dobijają do nabrzeża widok jest podobno porażający.
Ludność walczy ze zwalonymi palmami, odbudowuje domy, w międzyczasie ustawia się w kolejkach po rozdawaną tu i ówdzie żywność. Kurze fermy, z których wyspa słynęła, i które stanowiły podejrzewam znaczną część lokalnego dochodu, przestały istnieć, kury biegają luzem po poprzewracanych klatkach (tzw. chów free range, kura wolnobiegajaca ;-), dachy odfrunęły hen daleko, właściciele, w zasadzie nie wiem czemu, wyprzedają te ptaki hurtowo za 20-30 pesiaków sztuka.
Miejscowi kupują je żywe na pęczki, te pęczki uwiązują do wystających elementów jednośladów, zwożą do miasteczek, zażynają, parzą, skubią i patroszą, po czym sprzedają tuszki uprzednio naliczywszy odpowiednią marzę, przy okazji organizując towarzyskie nasiadówy. Skusiliśmy się na cztery sztuki i upiekliśmy na grillu, ale mięso było koszmarnie twarde, bo to były kury nioski. Wojtek próbując obrać swoją kurę ze skóry stwierdził, że łatwiej byłoby obrać z gumy piłkę do koszykówki.
Z pozostałości tych kur, czyli mięsa, którego mimo niewątpliwej krzepy fizycznej nie udało się pięściami oderwać od kości, dziewczyny przygotowały mocno eksperymentalny rosół, który, dzięki zastosowaniu unikalnej mieszkanki różnorakich przypraw, mocno wszystkim w smaku przypominał swojskie wołowe flaczki. Były pysznościowe.
Kilka małych wysp w pobliżu Bantayanu zniknęło praktycznie z powierzchni planety. Ich mieszkańcy w tym krótkim okienku pogodowym podobno w panice i popłochu ładowali się w małe rybackie łódki z nadzieją dotarcia na naszą wyspę i część z tych osób potopiła się, gdy wrócił wiatr. Wiele łodzi rybackich jest uszkodzonych lub zniszczonych, targ jednak funkcjonuje, mimo, że miejscowi przestrzegają przed jedzeniem ryb, które niby obgryzają pływające w morzu ciała ofiar. Ale spotkałem się też z opinią, że to bzdura, i żeby nie dawać temu wiary.
Również nie wiem, czy wierzyć w prognozy, że wskutek problemów w zaopatrzeniu w żywność, za kilka tygodni gwałtownie spadnie liczebność populacji wyspowych bezpańskich psów, co podobno zdarzało się wcześciej w konsekwencji klęsk żywiołowych, bo coś przecież trzeba jeść. Osobiście traktuję to jako ciekawostkę/plotkarstwo, ale kto wie.
Prądu i internetu miało nie być miesiącami, ale 3G na wpinanym modemie usb już hula, z kasą jesteśmy okej, jak będzie sieć, to powinno być dobrze. Najbliższe działające bankomaty są na Cebu, będziemy tam i tak śmigać by przedłużyć wizę, więc zaopatrzymy się wówczas w gotówke, póki co mamy mały zapas i na dwa tygodnie powinno wystrczyć. Bo chyba jednak zostajemy, mimo, że pomysły były już różne, ewakuacja byłaby konieczna na wypadek braku internetu (nie mielibysmy wówczas dostępu kont bankowych itp). Jednak wczorajszy i dziesiejszy dzień napełnił nas nadzieją, że to 3G daje jakoś radę, oby nie zeszło na psy.
Banelco, lokalny dostawca energii elektrycznej, dwoi się i troi, ale ma tak ograniczony liczbowo personel, że otwarcie przyznają, że odbudowa infrastruktury potrwa kilka miesięcy, albo dłużej w zależności od lokalizacji. Ludzie w Marikabanie przebąkują coś o dziesięciu nawet miesiącach, wieś nie jest najprężniejszym ośrodkiem społeczno-turystyczno-kulturalno-artystycznym, zatem z pewnością nie będzie priorytetem, a traktowany po macoszemu.
Wojtas dał radę kupić jeden z ostatnich dostępnych na wyspie generatorów, zatem ma prąd przez kilka godzin dziennie, droga to jest impreza, ale chyba nie było innego wyjścia. Przebitka na cenie była zapewne konkretna, a i tak trzeba było walczyć. Mówimy na niego dowcipnie agregator (połączenie słów generator i agregat), jest to chiński sprzecior z dumnym napisem Standard of Japan oraz z gwarancją na, uwaga, jeden dzień kalendarzowy, na szczęście pyrka sobie radośnie. W akcji pomógł nam poznany za pośrednictwem burmistrza Bantayanu ladyboy Dax oraz syn lokalnego hodowcy świn, który okazał się jednocześnie synem właściecielki sklepu narzędziowo-budowlanego.
Wojtas wpadł na zajebiście sympatyczny pomysł i przed bramą ustawił dwie ławki i końcówkę przedłużacza do darmowego ładowania baterii dla lokalesów, jest to już popularna miejscówka towarzyska, złazi się dzieciarnia z komórami z całej okolicy, bo gdzie indziej za ładowanie sprzętow trzeba płacić. A że dobro do człowieka wraca, to dziś w Bantayanie dostał wodę bez kolejki, bo ekipa na miejscu wiedziała o akcji i w ramach wdzięczności obsłużyła go poza kolejnością.
Chyba na drugi dzień po kataklizmie padło gdzieś hasło, że kończą się zapasy wody, gazu, żywności i benzyny. Takie ploty roznoszą się z predkościa tajfunu, więc stres był, tym bardziej, że na Leyte i Samar dochodziło do niepokojących scen i walki o te
krytyczne do przetrwania artykuły. W sumie niepokojów, zamieszek i przemocy obawialiśmy się trochę po tajfunie, na szczęście promy z dostawami zaczęły pływać szybko i plotki pozostały plotkami właśnie.
Zasadniczo, jeżeli chodzi o zaopatrzenie, to jest w porządku, przynajmniej jeżeli chodzi o żywność i paliwo, bo z materiałami budowlanymi jest problem. Wyspę co jakiś czas odwiedzają żołnierze armii filipińskiej helikopterami z czasów wojny wietnamskiej, które zostawili im Amerykanie. Kręci się zawsze wtedy wokół lotniska mnóstwo karetek, więc nie wiem, czy te helikoptery przywożą rannych z małych wysp do szpitala w Bantayanie, czy zabierają stąd do większych ośrodków medycznych, ale coś jest na rzeczy.
Trakty komunikacyjne udrożniono względnie szybko, w Marikabanie Romeo zorganizował sprawną drużynę, która uzbrojona w piłę mechaniczną w ciągu dwóch dni przebiła się do takiej lokalnej ‘autostrady’ (provincial highway, tak może z pięć, siedem metrów szerokości). Akurat przejeżdżałem do Marikabanu, Romeo powitał mnie uściskiem dłoni na jednej z rozbrajanych własnie przeszkód w postaci zwalonego drzewa, poczułem się normalnie jak VIP.
Autostrada z kolei leży w gestii wyżej postawionych urzędników i też jest przejezdna, trzeba tylko uważać na zwisające tu i ówdzie kable i gałęzie. Kto może sprząta teren przed domem nie czekając na szczątkowo rozwinięte służby komunalne, więc akcja idzie szybko, a całe polany zamieniają się w gigantyczne suszarnie tego co przetrwało.
Zasięg sieci komórkowych wrócił po dwóch dniach, priorytetem było poinformowanie rodziców i znajomych, że żyjemy. Dało radę.
Miejscowa ludność podeszła do tematu mocno pragmatycznie, co mnie zdziwiło. Mimo w pełni zrozumiałego płaczu i załamania wśród niektórych na samym początku, te uczucia zastapiło jakieś takie pogodne opanowanie, a potem to już normalnie śmiech i żarty. Wiem, że się dużo tu rozwodzę nad pogodą ducha Filipińczykow, ale to jest zjawisko niesamowite. Przy mocno zniszczonym targu w Bantayanie razu pewnego bardzo żal zrobiło nam się dwóch staruszek, które obejmowały się zanosząc spazmatycznym płaczem. Lament po paru sekundach okazał się być niemożliwym do powstrzymania śmiechem, no nie mogły te kobiety wytrzymać ze śmiechu, aż im do oczu napływały łzy. W sumie mogłem zapytać co je tak rozbawiło. Przed domami dysponującymi agregatami prądotwórczymi wieczorem pojawiają się miejscowi z własnymi krzesłami i urządzają imprezę, bo jaki sens siedzieć w chacie (albo na jej pozostałościach) i lamentować.
Nocne spacery po zrujnowanym miasteczku w totalnych ciemnościach nie były może najmądrzejszym pomysłem, ale i wówczas spotykaliśmy ludzi, którzy częstowali nas jedzeniem i piciem i zapraszali, by się do nich przyłączyć i chwilę posiedzieć. Kumacie? Ludzie, którzy stracili wszystko, siedzą w nocy na ulicy i zapraszają cię, byś się przysiadł i razem z nimi celebrował pierwszą noc bez domu, dosłownie takich słów użyli, nawet teraz mi się oczy zaszkliły na samo wspomnienie.
Wszelkie publiczne budynki, właściwie wszystkie budynki, do których jest dostęp i mają dach, służą w nocy za tymczasowe noclegownie, na szczęście jest ciepło. Ośrodki wczasowe, zwłaszcza te przy plażach, są zrujnowane. Budyong, w którym kiedyś chyba ze cztery dni mieszkaliśmy, i w którym zatrzymywali się nasi znajomi, bo był uroczy, przestał właściwie istnieć, z domków pozostały murowane podesty i ściany toalet, reszta jest porozrzucana wokół w bezładzie.
Mocno zniszczone są też oba kościoły, targi w Santa Fe i Batayanie, Kota Beach, Blue Ice, podobnie jak większość knajp przy głównej ulicy. Nie isnieje dyskoteka i kabaret ladyboyow Route 66, ostała się za to buda z niesmacznymi hamburgerami na skrzyżowaniu, choć czynna jest teraz jedynie w dzień. Zakurzone miasteczko Madridejos w najróżniejszych odcieniach szarości i brązu prezentuje się przygnębiająco.
To info dla ekipy, która tu była, zna miejscówki i czyta bloga.Ale mówię, ludzie pracują, to własciwie mało powiedziane, robota wre jak w ulu, jak w mrowisku. Przyznaję jednak, że to tempo z dnia na dzień nieco siada. Ale trzeba mieć nadzieję, że będzie dobrze.
Zastanawiałem się co zrobić z wpisami, które powstały przed tajfunem, i które może do końca nie są już aktualne, a nie zostały opublikowane. Doszedłem do wniosku, ze się tutaj pojawią z odpowiednią adnotacją, jako testament zajebistości Bantayanu, wsi Marikaban i mieszkańców wyspy sprzed tragedii, jaka dotknęła to miejsce wraz z nadejściem tajfunu Haiyan aka Yolanda 08/11/2013 oraz jako wyraz głębokiej wiary w poddźwignięcie i odrodzenie tego jednego z najurokliwszych zakątków planety.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.