Santa Fe, Bantayan, Filipiny – migawki z filipińskiej prowincji

Z Darkiem, Anią i Maćkiem zaliczyliśmy jak zwykle
zestaw obowiązkowy, przepływkę łódką na przybrzeżna rafę, krótki snorkling (na
wyspie nie ma centrów nurkowych), wizytę na nieodległej, acz osamotnionej
Paradise Beach (nazwa mówi wszystko), na która można się dostać tylko łodzią,
lub przedzierać przez dżungle, a potem zadaliśmy szyku dopływając na kolacje do
jednego z bardziej znanych ośrodków w Santa Fe łodzią od strony morza. 
Bantayan objechaliśmy we czwórkę ciasnym
motorowym tricyklem, odwiedziliśmy targ rybny w stolicy wyspy, pośmigaliśmy po
innych wioskach, popodziwialiśmy widoki. Lokalną ciekawostka jest taką, że
wyspa jest koralowa i dość ciężko się w tym kopie/kuje. Ludzie umierają jak
wszędzie indziej, zatem z braku możliwości chowania ich w ziemi, buduje się dla
tych trumien na powierzchni betonowe skrzynie (coś na pomysł naziemnych
grobowców, ale znacznie mniejszych, niewiele większych od trumny). Wygląda to
dosyć przerażająco, chcieliśmy się zatrzymać i przyjrzeć się z bliska na
spokojnie, ale zostaliśmy poinformowani, że na takie cmentarze się nie chodzi
(nie potwierdzałem potem tej informacji).

Na pewno za to Filipińczycy dużą wagę
przywiązują do wszelkiego rodzaju czarów, uroków, zaklęć itp. oraz do opartej
na ziołach medycyny naturalnej (trochę inny temat, ale wrzucam przez pośpiech
do jednego wora). Nie będę się rozpisywał, zaznaczę jednak, że tak jak no po
prostu nie wierzę w takie historie absolutnie, to przed jedyneczka (siku) na
świeżym powietrzu mówi się ‘tabi-tabi’, a jak ktoś komplementuje twoja urodę
(nagminne i powszechne) to trzeba powiedzieć ‘buyag’ na wypadek jakby ten ktoś
chciał rzucić urok. I te dwa odczyniające zaklęcia stosowaliśmy, pół żartem pół
serio, ale jednak.
Wieczory w Santa Fe spędzaliśmy na tarasie
tego domku na plaży przy kawie, piwie, i rumie. Tak się złożyło, że często
jadaliśmy w szwedzkiej knajpie Blue Ice w centrum (acha, z centrum na obrzeża
jest z 10 minut pieszo, więc to są żadne odległości), jakby co polecam,
rewelacyjne jedzenie, jakiego nie powstydziłaby się niejedna europejska knajpa
na średnio przyzwoitym poziomie, nie był to oczywiście fine dining, ale bardzo
smaczne i ładnie podane dania. Trzeba było na nie poczekać, nawet do dwóch
godzin, ale że siedzieliśmy tak w piątkę przy drinkach to nikomu się nigdzie
nie spieszyło. Woda no po prostu lazurowa, wzór lazuru do tego laboratorium pod
Paryżem, co się w nim znajdują wszystkie inne wzory, kolor bajka, o różnej
intensywności w zależności od pory dnia, zachmurzenia, kąta padania promieni
słonecznych itp., absolutnie jest to fenomenalne i ciekawi mnie jak zdjęcia to
oddadzą.
Dziewiętnaste urodziny Maćka świętowaliśmy
hucznie w przybrzeżnym ośrodku, tym samym, do którego wcześnie przycumowaliśmy
na kolację. Mało prawdopodobne, by polskie ’sto lat’ rozbrzmiewało z taką mocą
kiedykolwiek wcześniej na tej plaży, a i następcom będzie ciężko, oj lalo się
strumieniami, jadło się smacznie, rozmawiało mądrze (do czasu). Mieliśmy okazję
poznać dziwnych filipińskich kolegów, tak na oko że dwa razy większych od
swoich ziomków, mówili że są politykami, czy coś, kongresmenami, na moje mogły
to być po prostu chłopaki z miasta, tym bardziej, że zanim się do nas dosiedli
(zaproszeni, nie na silę) dyskutowali z właścicielem ośrodka, urodzonym w Peru
Japończykiem, z którym też coś tam potem łyknęliśmy. Facet ma ciało całe w
tatuażach, żywcem jakby go wyciągnęli z Jakuzy, do tego, ‘kruca bomba, dobra
twas’, na aktora by się nadawał. Więc impreza była zajebista, (dzięki jeszcze
raz Ania i Daruś za zaproszenie, Maciek, sto lat), a niedobitki udały się po
wszystkim na lokalną dyskotekę pod gołym niebem, też ciekawy temat, bo tłum się
wygina na klepisku, po czym gdy piosenka się kończy to wszyscy, ale dosłownie
wszyscy schodzą na boki i płac pozostaje pusty do czasu, aż ktoś wykupi
następną piosenkę (bo wstęp jest darmowy, ale za muzykę się płaci na sztuki,
ale chyba tanio), zacznie tańczyć i dopiero potem powolutku dołącza resztą i
tak w połowie kawałka znów już szaleje cały tłum i nie można się ruszyć.
Lokalną ludność jest biedną, widać to zarówno
w miastach, jak i wsiach (co ciekawe, w oczy w wielu miejscach rzuca się
czystość, te wioski są normalnie cały czas zamiecione, a że zwykle są pod
palmami i z tych palm i innych drzew co chwilą coś spada, muszą być zamiatane
często). Ludzie nie wyglądają jednak na specjalnie ta biedą przejętych,
zasadniczo są uśmiechnięci, choć otwartość raczej dopiero odwzajemniają niż
okazują ja jako pierwsi. Wystarczy jednak uśmiech, cześć i otwarta dłoń by z
powodzenie przełamać jakieś początkowe lody. Każda rodzina do co najmniej
kilkoro dzieci, gdybyśmy my tak dawali radę, o ZUS nie trzeba było by się
martwić. Dzieci są nastawione bardzo przyjaźnie, w Marikabanie jest ekipa,
która zna nas po imieniu, na plaży nieodmiennie mamy towarzystwo, dziewczynki
uwielbiają Monie, pozują jej do zdjęć, tańczą do filmów, zaplatają jej
warkocze, bo blond włosy to tu ewenement, potem oglądają te filmy i zdjęcia
wybuchając co chwilą śmiechem, ogólnie jest to bardzo sympatyczne.
Zwraca uwagę dużą liczba białych starszych
panów że znacznie młodszymi tutejszymi partnerkami, kiedyś bym się pewnie
chciał wypowiadać bardziej radykalnie, ale po tych kilku miesiącach w Azji
człowiek się po prostu przyzwyczaja, scenki się opatrzą i skoro nikt nikogo do
niczego nie zmusza, to to niech sobie ludzie żyją w takich konfiguracjach,
jakie im w danej chwili odpowiadają.
Nachodzi też człowieka taką refleksja, że
trzeba być niezmiernie wdzięcznym za zdobycze cywilizacji, bo dzięki niej
Zachód żyje na nieporównywalnym poziomie. Jednak jednocześnie jesteśmy tej
samej cywilizacji ofiarami w takim sensie, że bez niej z pewnością byśmy
poginęli. Wystarczy wyobrazić sobie na przykład świat, w którym z jakiegoś
powodu zabrakło elektryczności. Ludzie tutaj żyją właściwie dalej tak, jak
żyli, jedyną niedogodnością byłby fakt, że nie mogliby spędzać wieczorów
siedząc całą rodziną przed telewizorem (co jest powszechne w domach gdzie jest
prąd), więc tak naprawdę wyszłoby na lepsze. Byliby w stanie żyć mieszkać i
wyżywić się z grubsza tak, jak dotychczas. Można sobie wyobrazić, za zachodnie
miasta na wypadek takiej ewentualności pogrążyłyby się w chaosie i anarchii, po
paru dniach zapanowałby głód, kompletna nieporadność itp., a na taką mi się
zebrało dygresyjkę.  Acha jeszcze by
Filipińczycy nie mieli karaoke, co już by stanowiło większy problem, ponieważ
zasadniczo bardzo lubią. Siedzą przed ekranami gdzie popadnie, pod sklepami,
lokalami, w domach chyba też, większość wyje bez litości dla bębenków usznych
towarzyszy niedoli, ale nie o to chodzi, jest śpiew, jest zabawa, jest
rozrywka, jest wesoło. Kolumny głośnikowe, naturalnie, im większe, tym lepiej,
często ogromny powód do dumy właściciela, tu jest środek dżungli, ale ludzie
jednak mieszkają i dudniący bas często dobiega z oddali.
Jednym z ważniejszych wpływów kolonialnych
jest silne przywiązanie do chrześcijaństwa, Filipińczycy mają swój własny
narodowy odłam w jego obrębie (istniejący w pewnej symbiozie z szamanizmem, ale
to inny temat). Katolicyzm też chyba na swój sposób szanują, bo Jan Paweł II
wielokrotnie odwiedzał kraj, był też na Cebu, ogólnie darzony jest sympatią i
wspominany miło. Filipiny są z pewnością dla Watykanu bardzo strategicznie
istotnym przyczółkiem katolicyzmu w tej części świata. Niestety (nie doszukuje
się na silę korelacji) Filipiny są jednocześnie krajem, co do którego panuje w
sieci dość zgodna opinia, że jest jednym z najniebezpieczniejszych, o ile nie
najniebezpieczniejszym krajem regionu. Osobistych złych doświadczeń nie mamy.
Po wyjeździe Darusi, tak jak było planowane i
ustalone, choć były po drodze zawirowania i turbulencje, wróciliśmy do Maricabanu
by pobyczyć się nic nie robiąc na plaży. Dotychczas każdy przystanek na trasie
oznaczał do kilu dni pobytu, dni zazwyczaj intensywnie wypełnionych przez
program. Tu mieliśmy zostać dwa dodatkowe tygodnie, w małej wsi, więc
zastanawialiśmy się, co my tu właściwie będziemy robić. Żeby Was nie nudzić, na
szybko, czas okazał się zajebisty, spędzany na plaży z dzieciakami, na tarasie
przed domem (uczucie jest takie, jakby to był duży domek letniskowy),
przyjechały jeszcze 3 ekipy, Beatą i Czarek z Koszałka, Marek z Dublina,
Mariusz, z dziewczyną z Manili, (wyprowadził się, bo zostaje na Bantayanie
dłużej i wczoraj była parapetowa w jego nowej chacie w Santa Fe) ogólnie na
nudę nie można było narzekać, popływaliśmy jeszcze łódka, zeżarliśmy na surowo
złapane na rafie jeżowce, zgrilowaliśmy ryby i owoce morza na plaży, złapaliśmy
i daliśmy radę meduzie (myślałem, że to miękka galareta, a ta nasza miała taką
fakturę, jakby ktoś zrobił galart i dał dużo za dużo żelatyny, no twardą była
bestia. Je się to surowe polane jedynie octem. Jedyną rzeczą jaką wyplułem był
krab pustelnik (ten co mieszka w zaadoptowanej muszli po ślimakach, ogólnie
bardzo powszechny stwor tutaj), ale wyplułem po prostu dlatego, że był
niesmaczny, bardzo intensywny rybny smak i zapach, jeszcze gorszy od tych
tajskich rybnych kulek, które wrzucają do niektórych zup. Zaliczyliśmy jeszcze
raz, czy dwa snorkling w okolicy, kapitana łódki dało radę namówić i pozwolił
nam uchwycić się tych płoz po bokach łodzi i tak z nami plunął, a my
podziwialiśmy podwodny świat bez konieczności wachlowania płetwami. Jednym
słowem nudno nie było i gdyby nie fakt, że mamy już bilety do Bangkoku, pewnie
przedłużalibyśmy tutejsza wizę. Zatem Bangkok, podejście numer trzy.
cdn…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *