Góry, jak wiadomo są zajebiste, nawet w upale, tym bardziej, że zrobiliśmy dwa przystanki na kąpiele w wodospadach. Czad. Po uporaniu się z paroma podejściami i odwiedzeniu po drodze małej wioski, zrobiliśmy tradycyjnie imprezę na szczycie wzniesienia, na którym nocowaliśmy. Mieliśmy, że tak powiem, własne zaopatrzenie, ale z ciekawości nabyłem od miejscowych butelkę wioskowego mętnego bimbru o dumnej nazwie rice whisky. Powiem tylko, że odpiliśmy na próbę, ale niestety było to doświadczenie dla kubków smakowych nieciekawe.
Drugiego dnia znów poszliśmy w góry i znów, jak dla nas, było mało wędrowania w wędrowaniu. Spodziewaliśmy się, że będzie dużo więcej i że dużo bardziej się zmęczymy. Zajebisty był za to spływ bambusowymi tratwami, raz spokojna rzeka, a momentami bardzo wartkim skalistym górskim potokiem. Zadowolenie niby jest, ale pochodzilibyśmy więcej. Mamy jeszcze chyba dwie podobne wycieczki w planach, więc mam nadzieję, że jeszcze się nachodzimy.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.