Z lotniska na Phuket, po krótkiej, zakończonej niepowodzeniem próbie znalezienia lokalnego autobusu, wsiedliśmy we dwanaście osób do minivana i pomknęliśmy do Patong, w którym czekał na nas hotelowy pokój. Monia ostrzegała, że hotel jest tani i nie ma zbyt dobrych opinii, a właściciel jest gburem. Szef okazał się zajebisty, uśmiechnięty i pomocny, pokój mocno średni, z zimna woda, ale w sumie do przeżycia. W dzień. Bo w nocy to była inna historia.
Znajdujemy się bowiem około 50 metrów od Bangla Road, czyli ulicy, na której koncentruje się życie imprezowe. Ulica zamykana jest dla ruchu kołowego jakoś po południu i UWAGA rozpoczyna się turystyczne eldorado, albo pandemonium, turystyczne piekło, maszynka do turystycznego mięsa, z której po zmieleniu wołowego filetu wychodzi konserwa turystyczna. Bangla Road to centrala przetwórstwa turystycznego.
Ma to swoich amatorów i to całkiem sporo, ulica przetaczają się tłumy non stóp, w tę i wewtę. Trudno w to uwierzyć, ale Khao San Road w Bangkoku wymięka, tutaj wszystko jest większe, głośniejsze, mocniejsze. Do szóstej rano, a przypominam, że mieszkamy 50 metrów dalej. Można się albo wściekać, albo pogodzić się z formuła i znaleźć w niej pozytywy, wiadomo co wybraliśmy.
Tym bardziej, że plaża na końcu ulicy okazała się nieco spokojniejsza, przy niej ustawioną była scena, na której przez parę dni odbywały się koncerty lokalnych gwiazdeczek, bo właśnie odbywał się Phuket Festival, a zaraz obok było nocne targowisko i uliczne jedzenie. W kwadracie plaża-sceną-targ-garkuchnie spędzaliśmy najwięcej czasu wieczorami i w sumie miało to jakiś urok. Plaża jak plaża, woda ciepła, słońce praży, no tu się nie ma o czym specjalnie rozpisywać. Nie było aż takiego tłumu jak się spodziewaliśmy, życie w Patong kwitnie zdecydowanie nocą i raczej na ulicach, niż na plaży.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.