Phuket, Tajlandia – Wędkowanie na Phuket, czyli pseudo wędkarska wyprawa na tuńczyki, snappery i snorkling

IMG_1504 Kiedyś zaraziliśmy Monię wędkarstwem, od tego czasu twierdzi, że jest wytrawniejszym i cierpliwszym wędkarzem ode mnie, niech jej będzie, swoje wiem. W każdym razie na wyspie oferowane są wyprawy wędkarskie po wodach okolicznych zatok, zdjęcia są bardzo zachęcające, duże tuńczyki, mahi mahi oraz potwory wodne wszelkiej proweniencji, na widok których serce rusza się żwawiej, wędkarze wiedzą o co chodzi.
No i daliśmy się skusić. Przy okazji napiszę, że z wszelkimi agencjami oferującymi wycieczki należy się również bardzo ostro targować, bo cena jest zawsze do zbicia o nawet 60-70%, jak nie w jednej agencji, to w innej. Było tak zarówno w przypadku motorówki, jak i tripa wędkarskiego.

Piszę, że daliśmy się skusić, bo koleś na dzień dobry na łodzi mówi, że sezon się dopiero zaczyna, a tak właściwie to się nawet jeszcze nie zaczął, i że wczoraj przez cały dzień złapali tuńczyka, sztuk jeden. Trochę lipa, ale nic, łowimy, bo wczoraj była gorsza pogoda, dziś jest lepszą więc trzymamy kciuki. Koleś z załogi zarzucił 6 wędek i płyniemy. I płyniemy. I płyniemy. Aha, zapomniałem napisać, że na lunch miały być ryby, te same, co je dopiero mieliśmy złapać.
Po paru godzinach takiego bezowocnego płynięcia każdy dostał do ręki takie niby kołowrotki żeby sobie spróbować połowić z dna. Wtedy coś tam zaczęło brać, kilka grouperów, kilka snapperow i parę jakichś takich rybek co się bardziej nadawały do akwarium niż na patelnię. No ale były te groupery i snappery na lunch więc udaliśmy się do zatoki, w której mieliśmy popływać z maską i płetwami, bo była taka jakby małą rafa i skały, a chłopaki w tym czasie przygotowały z tych ryb lunch. Jeszcze tylko zaznaczę z duma, że największa ryba na obiad był red snapper wyciągnięty własnoręcznie przez Monie, a że wstydem, że ja nie wyciągnąłem nic i w sumie trudno było mi się połapać o co chodzi z łowieniem na ten kołowrotek. Teraz już wiem, bo mi Monia później wytłumaczyła.
Pływanie było super, lubię to od zawsze i staram się przekonać Monię, mam wrażenie, że powoli łapie bakcyla i jest pod woda coraz spokojniejsza. Oczywiście do czasu, aż zaatakują jakieś podwodne stwory, ale muszę przyznać, że się to zdarza coraz rzadziej. Popływaliśmy tak godzinkę, nawet znalazłem na dnie między kamieniami zajebista murenę, która, jak się podpływało, wysuwała się z tej swojej kamiennej kryjówki i groźnie klapała ostrymi zębami. Zapamiętałem sobie okolicę i rozkład skał i popłynąłem z powrotem na łódź po aparat, niestety po powrocie nie udało mi się ponownie tej miejscówki zlokalizować. Szkoda, ale z pewnością na Koh Tao będą dużo lepsze okoliczności przyrody.
Takie godzinne pływanie wzmaga apetyt, więc świeżo złowiona ryba, usmażona jedynie na patelni i lekko osolona smakowała wybornie, cześć pasażerów nie chciała za bardzo jeść, albo jedli ryż i owoce, więc całkiem sporo we dwoje tej ryby zjedliśmy, a ości i ryż rzuciliśmy na pożarcie za burtę, trochę się kotłowało. Po czym ruszyliśmy w drogę powrotna, uprzednio znów zarzuciwszy wędki.
Osobiście nie miałem już wielkich nadziei, ale wyłoniony w drodze losowania wędkarz numer 1 jakoś tak usiadł przy tych wędkach, ją na niego patrzę i widzę, że koleś się zachowuje, jakby zaraz miała wziąć ryba, jakieś czyni przygotowania, no było coś na rzeczy. Po 10 minutach zaterkotał kołowrotek, zbiegła się całą łódź, ryba zacięta przez załoganta, wędkarz numer 1 ciągnie rybę. Tuńczyk, tak ze 2 klio, mały, ale jest ryba.
Wędkarzem nr 2 byłem ją i już wtedy wiedziałem, że też się doczekam. Nie minęła minuta i druga ryba zacięta, ciągnę w sumie z małym oporem i więcej się człowiek namęczy łowiąc karpie. Tu sprzęt i żyłka były na sztuki chyba kilkudzisięciokilogramowe, tuńczyk, którego zwinąłem był tej tak może dwukilowy, więc nie było to żadne wyzwanie.
Myśleliśmy, że więcej będzie w tym wędkowaniu samodzielności, łowienia, polowania, zacinania, walki. Niestety nic z tych rzeczy, po braniu chłopak z załogi zacina rybę i przekazuje tobie, byś sobie ją nakręcił na kołowrotek. Może dla początkujących wędkarzy to frajda, ale dla tak wybornych łowców jak Monia to nie jest wędkarstwo w ogóle.
Po wyciągnięciu ryby jak zwykle chciałem zdjęcie, mimo stosunkowo małych rozmiarów gad był bardzo silny i z każda próba wyrwania się moje palce coraz mocniej zaciskały się na jego skrzelach, portki i koszulkę mam do teraz obryzgane rybia krwią, bo oczywiście nie zeszłą, ale zostawiam je sobie na pamiątkę i każdemu, kto zwróci uwagę na te plamy będę opowiadał jaki że mnie doświadczony wędkarz oczywiście odpowiednio podkolorowując historię, do czasu aż sam w te podkolorowaną wersję uwierzę.
Było potem jeszcze jedno branie, wędkarka numer 3 zwinęła trzeciego tuńczyka, też popryskała krwią siebie i połowę pokładu i na tym się łowienie tego dnia skończyło. Monia, drogą losowania, została wybrana wędkrzem numer 6 więc nie połowiła w ogóle. Chciałem jej oddać swoją kolejkę, ale nie skorzystała, stwierdzając jedynie, że dla niej to nie jest w ogóle prawdziwe łowienie, tylko jakaś namiastka. Zasadniczo trudno się nie zgodzić, ale i tak byłem szczęśliwy, złapałem w końcu tuńczyka, tymi rękami, a w dodatku cały jestem opryskany krwią hehe (na zdjęciu jeszcze tego nie widać, ale potwór wierzgał dalej).
IMG_1509

IMG_1500 IMG_1499 IMG_1496

Marcin ciagnie tunczyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *