Pora deszczowa zbliża się ku końcowi. Jesteśmy u progu sezonu turystycznego w Santa Fe, właściwie jedynym skupisku ośrodków wypoczynkowych na wyspie. Turystów jest na moje oko znacznie mniej, niż w dwóch poprzednich sezonach. Trudno spekulować nad przyczynami takiego stanu rzeczy, ale jeżeli miałbym strzelać, to myślę, że jest to pokłosie zeszłorocznego tajfunu.
Nie chodzi nawet o obawy ewentualnych odwiedzających, że nadzieją się na powtórkę z rozrywki, ale raczej świadomość, że po kataklizmie na tak dużą skalę renowacja, a przede wszystkim odrodzenie zmasakrowanej flory, która w dużym stopniu odpowiada za urodę tego miejsca, musi jednak chwilę potrwać.
Sytuacja jest patowa. Gości nie ma, bo czekają na odbudowę, która nie może nabrać pełnego impetu, bo nie ma pieniędzy, które ci goście mieliby tu zostawić. Błędne koło.
Ale do rzeczy. Zacząłem od tego, że przestało już regularnie padać. Za to ulewy i burze pojawiające się sporadycznie są znacznie bardziej gwałtowne. Gdy człowiek jest w domu, to całkiem przyjemnie dać się oślepić rozświetlającym niebo błyskawicom, posłuchać ogłuszających grzmotów i obserwować przez okno hektolitry wody spadające z nieba i łapczywie pochłaniane przez spragnioną wilgoci roślinność. Czuje się wtedy tę ogromną moc natury, ale bez strachu, jaki towarzyszył nam tu w czasie tajfunu Yolanda, bo wówczas to na serio nie były żarty.
Gorzej, gdy takie oberwanie chmury zastanie człowieka gdzieś w drodze lub odwiedzanym akurat miasteczku. Kiedyś już pisałem o krótkotrwałych, ale zajebiście intensywnych ulewach, ale takich naprawdę intensywnych, człowiek jest przemoczony do suchej nitki w moment, z pokładu motorka drogi widać tak na 15 metrów, a uderzenia kropel o skórę i twarz powodują ból fizyczny, normalnie jakby to wyjątkowo kąśliwy grad napierdalał.
Tym razem solidna ulewa zastała nas na tymczasowym
targowisku w miasteczku Bantayan. Trzy główne budynki targów rybnego, owocowego i warzywnego poddawane są właśnie remontowi i handlujący przenieśli się na zewnątrz gdzie chwilowo musza zadowolić się prowizorycznymi straganami własnej roboty krytymi strzechą z liści palmowych.
Dla ochrony przed słońcem między stanowiskami porozwieszane są podniszczone brezentowe plandeki, co tworzy swego rodzaju tunel o wysokości półtora metra, może nieco więcej, w każdym razie Europejczyk musi się tam non stop schylać, a i tak włosami czyści sufit.
Za to w czasie ulewy płachty świetnie zbierają wodę by potem niespodziewanie wylać zawartość utworzonych w ten sposób niecek na głowy rozradowanej dzieciarni. Te bardziej niecierpliwe biegają z przygotowanymi na tę okoliczność deszczułkami, by uwalniać prysznice w sposób kontrolowany, a nie zdać się na łaskę i timing natury.
Spędziliśmy tak z nimi prawie dwie godziny, bo średnio chciało nam się dymać motorkiem do Santa Fe w
taką pogodę, poza tym spod tych daszków nie ruszał się żaden z miejscowych, co dawało nam złudną nadzieję na rychłe przejaśnienie. Dodatkowo człowiek w takiej pułapce jakoś się robi zawsze bardziej gadatliwy, tu pogada, tu się pośmieje, ogólnie wyszła z tego okoliczność towarzyska.
Wracaliśmy do domu już po zmroku, oczywiście i tak przemokliśmy do cna, mimo, że opady znacznie zelżały. Ale byliśmy zadowoleni, bo było to w sumie ciekawe przeżycie i chociaż mieliśmy tylko mojego podręcznego głupka z zaparowanym obiektywem, Monia zrobiła parę zdjęć na fajną pamiątkę. Pozdro i ślemy dużo słońca :-)
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.
Marych musisz książki pisać bardzo dobrze się czyta twój blog :)wielki szacun.
Dzięki za miłe słowo Rafał. Budujące :-)
Ale z Ciebie tekściarz !
Ale pompa!!!:)
fotki przecudne :)