Deszcze, a czasem i
tajfuny trwają mniej więcej od maja do października, zatem teoretycznie
to już końcówka, ale nie ma zasadniczo tragedii, całe zamieszanie
sprowadza się do krótkotrwałych, ale zajebiście intensywnych ulew (ale
takich naprawdę intensywnych, człowiek jest przemoczony do suchej nitki w
moment, z pokładu motorka drogi widać tak na 15 metrów, a uderzenia
kropel o skóre i twarz powodują ból fizyczny, normalnie jakby to taki
kąśliwy grad napierdalał). Na szczęście ulewy ustają tak prędko, jak się
rozpętały, a poza tym jest normalna letnia pogoda, może z nieco
bardziej przychmurzonym niebem.
Odpowiedź na to pytanie nie jest trudna, a najprościej chyba będzie, że tak się po prostu składa, że natrafiamy prawie nieodmiennie na bardzo ciekawe ekipy i ta Azja nas po prostu w sposób naturalny łączy. No przecież nikt nie będzie odcinał się od fajnych ludzi tylko dlatego, że pochodzą znad Wisły. Wiele z tych znajomości dobrze sobie zresztą radzi z próba czasu i wielokrotnie gościliśmy i byliśmy goszczeni przez ziomów wiosną i latem w Polsce i było zajebiście.
Tym razem poznaliśmy się z Izą i Michałem, którzy od dwóch lat mieszkają w Chinach, konkretnie w mieście Guangzou (po naszemu to jest Kanton, nie wiem, skąd taka różnica w tłumaczeniu, rzut oka na Wiki i okazuje się, ze Kanton to nazwa historyczna) w prowincji Guangdong. Jak mieszkaliśmy w Londynie nasza ulubiona, lokalna chińska knajpka nazywała się Guangdong Treasure, taki zbieg okoliczności. I w związku z tym spotkaniem już wstępnie się rodzi myśl o tym, żeby te Chiny jednak odwiedzić, bo któż by przecież nie chciał.
Wiadomo, że od pomysłu do realizacji jest daleka droga, ale niech on gdzieś tam sobie w tyle głowy kiełkuje, tym bardziej, że nie trafił na jakiś grunt specjalnie nieurodzajny. Poza tym Iza i Michał są żeglarzami, to już druga po Mareczku ekipa, która ma z tym sportem wiele wspólnego, a my z Monia, choć bez specjalnego ciśnienia, rozmawiamy sobie czasem, że musi być fajny. A kontynuując temat morza, do Marikabanu zawitali też Majki i Olaf, pracujący na codzień na holenderskim tankowcu. Zamierzają się tu przenieść na stałe i myślą o własnym biznesie. Ciężki to może być kawałek chleba, biorąc pod uwagę niezamożność miejscowych, zatem życzymy powodzenia.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.
Marychy – przywiązujecie się tam już do plam? U nas gadają że jakiś supertajfun na Was naciera, trzymajta się :)
Kryhu
Dzieki Kryhu, Powiem ci, ze lekki stres jest. Przenieslismy sie z cala ekipa ze wsi do Santa Fe, do domu Pauli i Wojtka. Ma to swoje plusy (solidna konstrukcja, zabudowa wokol, wszyscy w kupie), ale i minusy (potencjalnie wiecej fruwajacych pociskow, mozna ulicach umy w razie paniki). Mamy jeszcze jakies 5 godzin na ostatnie przygotowania. Bedzie dobrze, choc z pradem i interneten przez najblizszy tydzien dwa moze byc problem. Pozdro.
Miło ,że o nas wspomniałeś na blogu, Wielkie Dzięki:) Jak już będziecie mieś prąd to koniecznie się odezwijcie.
pzdr
Kamila -Dyrektor Banku:)