To co było zaplanowane do zrobienia w Polsce udało się szczęśliwie przez te parę miesięcy wykonać, niektóre sprawy zamknąć dosłownie na ostatnią chwilę (oprócz wysłania książki wylicytowanej przez typa na allegro jakiś miesiąc temu, teraz się odzywa po raz pierwszy i w odpowiedzi na uprzejme tłumaczenie straszy negatywem, kwota sprzedaży 1zł+przesyłka, kuref).
Pożegnaliśmy się z rodziną, miastem, przyjaciółmi i znajomymi i Filipiny stały się faktem. Linie Qatar Airways na moje są przereklamowane, przepłacać nie warto (bilety były w promocji, więc w sumie na jedno wyszło), usługa nie różni się od oferowanych przez innych operatorów, ot linie, jak linie.
W podróży spędziliśmy lekko licząc ze 36 godzin, przyjemność to była średnia, zasadniczo nie uważam samego procesu przemieszczania się za szczególnie interesujący i z obciachem przyznaję, że coraz bardziej nie przepadam za transportem lotniczym, zwłaszcza przeciążeniami przed ladowaniem, gdzie człowiek czuje jakby samolot wytracał prędkość tak szybko, że za chwilę straci nośność. Przed lądowaniem w Doha aż się normalnie spociłem, tłumaczę sobie, że to wskutek gwałtownego wzrostu temperatury w przedziale pasażerskim. Chyba trzeba będzie zacząć pić w tych samolotach, bo jest coraz gorzej, zwłaszcza po tym epizodzie z kwietniowego powrotu do Polski, kiedy samolot ze Stansted nie mógł wzbić się ponad chmury, trząsł się nienaturalnie, a po dziesięciu minutach załoga poinformowała, że wracamy na lotnisko i nakazała nie panikować. No jak nie panikować? JAK?
W każdym razie wspomnę, że szykuje nam się tu poważny projekt, mianowicie budowa dwóch domków dla letników, kawałek za działką gospodarzy. Myślę, że będzie to ciekawe doświadczenie, również pod kątem edukacyjnym, bo jeszcze nigdy w poważnej budowie nie brałem udziału. Właściwie w zasadzie brałem, ale moja rola ograniczała się do kucia młotem pneumatycznym (było to w 1999 roku, ogólnie jestem raczej szczupły, a wówczas jeszcze szczuplejszy, więc do takiej roboty raczej nie stworzony) oraz mieszania zaprawy betonowej łopatą w wielkiej stalowej wannie (również mało ambitne, acz wyczerpujące fizycznie zajęcie).
Wyszły z tego dwa zgrabne filety, z których jeden podzieliła na dwa steki, przygotowane z salsą z mango i ryżem, a drugi, pokrojony w dość grubą kostkę trafił do tradycyjnego peruwiańskego dania zwanego ceviche (sewicze). Wyszło to wszystko bardzo smacznie, osobiście uwielbiam ceviche. Odkąd poznaliśmy to danie w Londynie zaintrygowani programem Jamiego Olivera jesteśmy ogromnymi fanami. Monia sporo z nim eksperymentuje, tym razem (już po raz drugi) jako istotnego składnika użyła mleczka kokosowego i wiórków, bo te dodatki wspaniale przełamują kwaśność pomarańczy i limonek. Mleczko kokosowe zamawia się u miejscowych, którzy przynoszą towar o konsystencji pulpy, z której to mleczko należy samodzielnie później wycisnąć. Danie jest naprawdę warte polecenia, zainteresowanym polecam przepisy w sieci, chociażby w zakładce Kulinaria powyżej.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.
tęsknimy!!!!
jak za bantayanem, to droge znacie, nie?
a jak, ze sobie pozwole tak nieskromnie zalozyc, za nami, to my tez, ale i tak dobrze, ze sobie mozemy choc w ten sposob pogadac. taki fiedler to dopiero mial przerabane. pozdro.