Lotnicy filipińscy odwiedzają obecnie wyspę raczej regularnie. Początkowo wizyty miały zapewne związek z transportem rannych i personelu medycznego, bo lądowaniom na polowym lotnisku usytuowanym w centralnej części wyspy towarzyszył wzmożony ruch karetek pogotowia na okolicznej dojazdówce.
Widok nisko przelatujących, a następnie siadających na płycie wysłużonych, pozostawionych przez Amerykanów helikopterów Bell 'Huey’, wykorzystywanych jeszcze za czasów wojny wietnamskiej, jest dość osobliwy i niezmiennie budzi zainteresowanie. Maszyny są naprawdę stare, wyglądają nad wyraz klimatycznie, od razu się człowiekowi przypominają lata dzieciństwa i katowane na pierwszych odtwarzaczach wideo niby nie, ale jednak mocno propagandowe amerykańskie kino wojenne lat osiemdziesiątych, w którym pojawiały się często.
Lotnisko odgrodzone jest niby od strony ulicy zasiekami z drutu kolczastego, ale od strony dziczy normalnie można wjechać motorkiem na pas startowy i tylko jest stres, czy nie zaczną strzelać. To znaczy był, za pierwszym razem, gdy w sumie dość przypadkowo natknęliśmy sie z Monia na końcówkę pasa, błądząc popołudniem po okolicznych wioskach. W każdym razie te śmigłowce zwracały naszą uwagę od jakiegoś czasu i któregoś razu, zauważywszy, że się zbliżają, podbiliśmy normalnie na lotnisko przez taki tam stojący mini terminal i zapytaliśmy obsługę, czy dałoby radę pomacać drążki.
Porozmawialiśmy chwilę z lotnikami, akurat tym razem eskortowali delegację armii koreańskiej i oczekiwanie na ich powrót umilali sobie albo pogawędką z nami (w sumie nieliczni), albo wylegiwaniem się w cieniu swoich maszyn. Chłopaki sprzedali nam między innymi ciekawostkę, że filipińskie lotnictwo zakupiło w Polsce osiem sztuk śmigłowca Sokół, z czego cztery zostały juz dostarczone i obecnie stacjonują w mieście Tacloban zapewniając wsparcie powietrzne operacjom prowadzonym na wyspie Leyte, czyli w regionie najdotkliwiej zmasakrowanym przez tajfun Yolanda. Miło było usłyszec ciepłe słowa na temat rodzimej produkcji.
Załoga chyba nabrała do nas zaufania, bo zostawili nam te latadła tak jak stały, wszystko można było sobie pomacać, poprzeglądać mapy, przymierzyc hełmofony, a głupek mógłby pewnie w przypływie złej woli poprzełączać jakieś przyciski. Na prośbę o pamiątkowy nabój z pokładowego karabinu maszynowego jeden z żołnierzy po prostu bez słowa wypiął sztuke z łańcucha i wręczył ucieszonemu Wojtkowi. Człowieka chyba nigdy nie przestaną radować takie drobiazgi i to jest fajne.
Niestety nie udało się namówić chłopaków na małą rundę nad wyspą, tłumaczyli się brakiem wystarczajacej ilości paliwa (na wyspie nie było odpowiedniego), a tego samego dnia wracali do bazy w Mactan na Cebu. Myślę jednak, że po prostu taka samowolka byłaby obciążony zbyt dużym ryzykiem narażenia się przełożonym, a poza tym, gdyby nagle wrócili Koreańczycy, to raczej średnio spodobałaby im się konieczność oczekiwania powrotu wycieczkowiczów. Bo gdy już w końcu ta koreańska delegacja eskortowana przez policję wróciła na płytę to akcja była błyskawiczna, po dosłownie paru minutach przygotowania obserwowaliśmy spektakularny start obu maszyn tuż nad naszymi głowami. Bo gdy zapytałem jednego z pilotów w którym kierunku należy się grzecznie oddalić, wyjaśnił tylko jak będzie wyglądał planowany zwrot po starcie i możemy sobie stanąć gdzie chcemy, żebyśmy sobie porobili takie zdjęcia i filmy, na jakie mamy ochotę. Żołnierze to fajne chłopaki.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.
jaaaaa!
ja man :-)