Zasadniczo zamysł był taki, że blog przezimuje sobie w ciszy, spokoju i uśpieniu do sierpnia, czyli do planowanego powrotu na Bantayan (już wiemy, że wyjeżdżamy na wyspę dopiero pod koniec września, ale mniejsza w tej chwili o to). Życie jednak pełne jest niespodzianek, niestety również tych niemiłych i niechcianych.
Kilka tygodni temu dotarła do nas przygnębiająca wiadomość o tragicznej śmierci jednego z naszych kompanów z Marikabanu. Znaliśmy się krótko i pobieżnie, jednak mała filipińska wyspa jest, jak pisałem wcześniej, miejscem, w którym ludzie żyją w małych społecznościach i co za tym idzie znacznie mniej czasu upływa zanim się do siebie zbliżają.
Marcin był postacią zagadkową i tajemniczą od samego początku, na pierwszy rzut oka otwarty i towarzyski (gdy na tapecie była codzienność i tematy ogólne), niewiele mówił o sobie i swojej przeszłości. Jasne było, że chłopak zmaga się z tej przeszłości demonami, bo coś go na ten drugi koniec świata wyrzuciło, ale wyglądało też na to, że powoli się wycisza, godzi, uspokaja i bierze w garść.
Marcin zorganizował sobie domek tuż obok plaży, urządził małe obejście że skromnymi, aczkolwiek wystarczającymi na codzień meblami i narzędziami, poukładał stosunki z filipińskimi sąsiadami, przygarnął bezdomnego pieska, kupił, wyremontował i wyposażył w przywieziony z Cebu nowiuteńki salonowy silnik Kawasaki mała rybacka łódkę, która nota bene chciał ochrzcić i nazwać ‘Emperador’ (mimo, że nie pił). Sugerowaliśmy ‘Po Makale’ (bo rozegraliśmy razem w te prymitywna gierkę wiele partyjek podczas niekończących się ciepłych wieczorów i nocy w Marikabanie), ale Marcin jakoś nie był przekonany i miał zostać ‘Emperador’.
Chłopak raczej otwarcie snuł ambitne i dość imponujące plany na przyszłość, głównie związane z rybactwem, które chyba mocno mu się spodobało. W wolnych chwilach wyplątał z kolorowych sznureczków i nici bransoletki z muszelkami, którymi kilkoro z nas obdarował na pożegnanie (właściwie miało być kurwa na do widzenia, przecież nie zegnaliśmy się nawet jakoś specjalnie, nie ma co robić scen).
Prowadząc radosne i beztroskie życie w tropikach zdawaliśmy sobie sprawę, że tuż obok, właściwie nie obok, a wśród nas, żyje człowiek, który zmaga się z przeszłością, ale jednocześnie mieliśmy wrażenie, że sprawy zmierzają w dobrym kierunku i ten człowiek idzie ku światłu. Nie znamy wszystkich szczegółów, ale najprawdopodobniej doszło w Polsce do zdarzenia, które z powrotem zaprowadziło go na skraj przepaści i tam stracił równowagę.
Trzymaj się Marcin, gdziekolwiek jesteś. Obyś odnalazł swój spokój i cieszył się obecnością tych, których tak bardzo Ci brakowało, a których bliskości, mocno wierzymy, możesz teraz doświadczyć. Niech Ci to przyniesie ukojenie. RIP.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.