Następnego dnia wcześnie rano pobudka (i tak spało się średnio, bo znów był niemiłosierny hałas), taksówka na dworzec i autobus z Bangkoku do granicy z Kambodżą. Granicę przekraczamy pieszo nie dając się naciąć na tajskie taksówki do Siem Reap, dokąd zmierzamy, formalności załatwiamy względnie szybko i jesteśmy w Kambodży.
Kontrast kolosalny, gorąco, kurz. W internecie wyczytaliśmy, że z granicy można wziąć za 40-50 dolarów taksówkę do Siem Reap i decydujemy się na tę opcję, bo jesteśmy nieco zmęczeni a to kolejne chyba 150 kilometrów. Akcja z taksówka była dziwna, nagabuje nas koleś, mówi, że 35 dolarów, czyli taniej, niż niejednemu udaje się stargować, a my targujemy się słabo, ale obok stoją jacyś kolesie w mundurach (dwóch w dwóch różnych, teraz myślimy, że to byli przebierańcy), akcja ma miejsce pod samą granicą, więc niby okej. Wsiadamy, po czym kierowca wręcza tym mundurowym jakąś dole w lokalnej walucie, wsiadamy. Czuję się nieco niepewnie.
PKierowca po chwili skręca z głównej w boczną uliczkę i wjeżdżamy w jakieś przygraniczne slumsy. Pytamy o co chodzi, ten, że musi odebrać koło. Podjeżdża do jakiejś chatki, toczy to koło w stronę bagażnika, otwiera go, w środku oczywiście nasze plecaki. Wyciąga je, a ja nadal myślę, że coś jest nie tak, Monia mówi, że spoko, przypilnujemy plecaków i będzie dobrze. Spakował, jedziemy dalej. Za chwilę znowu zbaczamy z głównej, trzeba zatankować, znowu jakieś kurwa totalne zadupie, chatki jakby nie miały prawa się w ogóle trzymać kupy. Koleś wysiada, otwiera bagażnik, uprzednio zamykając nasze drzwi.
Coś jest ewidentnie nie tak. Otwieraj drzwi, mowie do typa, a on na to, że po co. Monia, aż jej nie poznałem, podnosi głos i mówi otwieraj drzwi kurwa koleś natychmiast. O dziwo otworzył, Monia wysiadła, patrzy na te sytuację i zagaja, czy chcę wysiadać. Drugi raz nie trzeba było pytać, bagażnik był już otwarty, więc wzięliśmy plecaki i mówimy do złotówy, że ma spadać. On na to, że jak to, że on już przecież zapłacił 10 dolarów policjantom, że nie można itp. Acha jeszcze zapomniałem, że koleś co jakiś czas dzwonił gdzieś z komory i z kimś gadał. Z kim i o czym nie wiemy i już się nie dowiemy. Monia, znów jej nie poznałem, mówi, do że chyba jest pojebany, że co ją to obchodzi, i że w ogóle po co on w ogóle policjantom dawał jakąś kasę.
Z plecakami ruszyliśmy przez te slumsy do głównej, na szczęście było blisko, i potem główną z powrotem na granicę. Był jeszcze lekki nerw, bo ziom cały czas za nami powoli jechał i chyba nawet zachęcał do wsiadania z powrotem, potem jechał przed nami, ale przed sama granicą zniknął. Wsiedliśmy do darmowego autobusu, za 5 minut byliśmy przy terminalu i z grupka naprędce zebranych do kupy osób ruszyliśmy minibusem za 10 dolarów od osoby do Siem Reap. Stres ustąpił, znów było zajebiście, podróż minęła w miłej atmosferze, poznaliśmy też parę turystów z Warszawy przy okazji wymieniając wrażenia z dotychczasowych wojaży, no fajnie.
W Siem Reap byliśmy jakoś koło szesnastej i mimo głodu w pierwszej kolejności postanowiliśmy znaleźć pokój, by już nie musieć się tym przejmować. Okazało się, że trafiliśmy tukiem do centrum, hotel, który był naszym pierwszym wyborem wydawał się być nieco daleko, a drugi wybór był wolny, ale tylko na jedną noc. Nie chciało się nam następnego dnia przenosić więc poszukaliśmy czegoś innego, lokalizacja wydawała się okej, blisko targu dziennego, więc w nocy spokojnego, blisko centrum, blisko barów, jedyne 10 dolarów za pokój. Wzięliśmy, po czym udaliśmy się do polecanego w minibusie lokalu, by coś przekąsić.
Piwo w niektórych knajpach po 50 centów (bo wszystkie ceny, mimo istnienia lokalnej waluty podawane są w dolarach). Potem muzyka na żywo, jakiś Jimi Hendrix tribute band z Holandii, ale w sumie krótko i średnio energetycznie i powrót do hotelu. Na pierwszy rzut oka Siem Reap spodobało nam się średnio. Ciekawa kolonialna zabudowa, ale mnóstwo turystów i wyjątkowo natrętni, wręcz do granic niegrzeczności miejscowi, sprawiają, że człowiek nie czuje się dobrze. Okolicę starego targu nie mają w sobie za grosz autentyczności, teatr dla turystów, nachalność sprzedawców, nachalność tukarzy, nachalność masażystów. Nienawidzę tego typu akcji i jak mowię nie, to oczekuję, zrozumienia. Tak w zasadzie było w Tajlandii, mimo, że przestrzegano nas, że tam również spotkamy się z nachalnością, było to jednak coś zupełnie innego, tu normalnie jest człowiek z każdej strony napadany.
Wysyłane przez sprzedawców jedzenia dzieciaki, by zebrać nie o pieniądz, a o posiłek, ‘bo są takie głodne, że do jutra mogą umrzeć’ (nie jestem lekarzem, ale poznam przyzwoicie odżywione i zdrowe dziecko) to szczyt przesady. Te dzieciaki wieszają się ludziom na rękach, obejmują, błagają bardzo dobra angielszczyzną, nie odstępują mimo wielokrotnych odmów, a potem już prób odpędzenia. A gdy się jakiś naiwny zgadza, by kupić im jedzenie (moim zdaniem dla świętego spokoju i by odpędzić się od natręta, bo w historyjkę nikt nie wierzy), prowadzony jest do konkretnej knajpy gdzie płaci za danie, właściciel bierze kasę, odpala małemu żebrakowi dole, temat jedzenia nie jest w ogóle podejmowany.
Piszę o centrum Siem Reap, żeby ktoś nie zarzucał, że jestem niesprawiedliwy, i że sam spotkał się z czymś zupełnie innym. Z pewnością to możliwe, my nie mieliśmy tego szczęścia. Muszę przyznać, że w hotelu na przedmieściach, do którego się przenieśliśmy, jesteśmy traktowani zupełnie inaczej. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Koło drugiej w nocy, może trochę wcześniej, obudziły mnie jakieś niepokojące dźwięki, coś jakby była dziura w dachu i woda lala się wiadrami do środka. Robiło się coraz głośniej, jakieś hałasy na korytarzach (spaliśmy na najwyższym piętrze), walenie w niektóre drzwi (jestem na 99% pewien, że w nasze drzwi nikt nie pukał, co mnie nawet wówczas cieszyło). Ale ogólnie znów mnie złapał niepokój, coś ewidentnie było nie tak. Nasłuchiwałem tego hałasu, no brzmi jak lejące się hektolitry wody.
Wyglądam za okno i widzę, że na ulicy mnóstwo ludzi, cześć stoi, cześć biega w różnych kierunkach, ogólnie bałagan nie do opisania. Ale nie było w tym, żadnej agresji, po prostu totalne zamieszanie. Po chwili zgasło światło i zapanowały ciemności, szukam szybko latarki, budzę Monie, cały czas nie wiem, o co chodzi. Wybiegam na korytarz, chce zbiegać schodami, ale piętro niżej napotykam na klatce siwy dym. Chcę sprawdzić jak daleko da się zejść, ale stwierdzam, że to bez sensu, bo i tak będę musiał wrócić po Monie i graty, więc szkoda czasu.
Każę Moni jak najszybciej się pakować, widzę, że wszystkie pokoje są puste, drzwi pootwierane, rzeczy ludzi zostawione tak, jak leżały. Wybiegam na balkonik z przodu budynku i daje znać policjantom na dole, że jesteśmy wewnątrz. Widzę, że plonie dzienny targ zaraz koło nas, właściwie nie obok, tylko on ten nasz hotel obejmował jakby podkową, teren hotelu był otoczony wysokim na półtora metra ceglanym murem, który póki co powstrzymywał płomienie, ale dymu była w budynku całą masa. No więc wybiegam na ten balkon, patrzę jak sprawa wygląda, trzecie piętro, nie damy rady wyskoczyć, schody od strony marketu zadymione, ale nie wiem jak mocno.
Gdy zobaczyłem, że to pożar, trochę się uspokoiłem, przynajmniej widzieliśmy co jest grane. Nasilający się hałas to nie była lejąca się woda, tylko trzaskające w drewnianych balach płomienie. Na targu sprzedają tu głównie różnego rodzaju tekstylia, ubrania, drewniane rękodzieło, pali się to wszystko jak złoto, a towar na noc zostaje wewnątrz. Wracam do pokoju i kontynuujemy z Monia jak najszybsze pakowanie, a do pokoju wpada dwójka policjantów i każe jak najszybciej się wynosić, tak jak inni, bez niczego. Uspokoiłem się jeszcze bardziej (na ile to było to oczywiście możliwie, wiadomo, że stres był zajebisty), bo wiedziałem, że skoro ci policjanci weszli po nas na górę, to schody są do przejścia.
Wobec naszej zdecydowanej odmowy wyjścia bez plecaków policjanci pomagają nam się pakować, biorą na siebie cześć gratów, my na siebie pozostałe i schodzimy na dół. Wyjście było w miarę okej, może dlatego, że obawiałem się zupełnego braku widoczności, a coś tam w tym latarkach jednak widzieliśmy. Na zewnątrz zaczynały podjeżdżać pierwsze jednostki straży pożarnej, ludzie mówią, że dwa wozy już były, ale akurat nie chciały działać sikawki i wypompowali tylko wodę z jakiegoś zbiornika, po czym płomienie znów zaczęły nabierać intensywności.
Usiedliśmy trochę z boku, by się nieco uspokoić, napić wody, bo dym piekl w gardło i ogolenie ogarnąć co się dzieje. Plecaki mieliśmy na oku, wszędzie kręciło się mnóstwo miejscowych, a doświadczenia z ich cwaniactwem mieliśmy, póki co, nieciekawe. Zaczęły zjeżdżać się kolejne wozy strażackie, akcja szła słabo, bo na górze był blaszany dach, po którym cała woda spływała na boki, wewnątrz trwalsze przepierzenia, że dawało radę gasić tylko frontowe małe kubiki, co wyzwalało tylko dym i parę. Chłopaki nie mieli masek tlenowych, nikt nie wchodził do wewnątrz, chaos absolutny, miejscowi zjeżdżają się na skuterach z samochodowymi gaśnicami na dwumetrowe płomienie, inni próbują zachodzić od drugiej strony podkowy, by ratować towar, w międzyczasie zbiera się coraz więcej gapiów, laska, która miała pokój koło nas mi się pyta, kiedy nam oddadzą kasę za pokój, no kosmos.
W międzyczasie Monia nalega, że chce zrobić parę zdjęć, na co z niechęcią przystaję i zostaję z bagażami sam, starając się tylko mieć ją mniej więcej na oku. Po jakichś dwóch godzinach, już po przyjeździe specjalistycznego ciężkiego sprzęty z lotniska udaje się jakoś nad tym zapanować, co raz odradzają się ogniska ognia, dymu co niemiara, koleś z hotelu mówi, że można spokojnie wracać do pokojów, pozostaje się śmiać.
Zostajemy na zewnątrz jeszcze jakiś czas, ale gaśnie oświetlenie uliczne i zapadają ciemności. Zaczynam czuć się niepewnie i wracamy na teren hotelu, gdzie stały dwa wozy strażackie, że trzech policjantów i było względnie jasno. Tam czekamy do chyba szóstej rano, powoli zaczyna świtać i postanawiamy wrócić do pokoju. Jest nadal trochę dymu, ale w zasadzie tyle samo co w lobby hotelu, gdzie siedzieliśmy, więc co za różnica.
Nie ma prądu, nie ma wody, nie ma klimy, nic, a gorąco jak cholera. W świetle ledowych latarek zauważamy drobinki pyłu w powietrzu, zakładamy na twarz jakieś bandanki, gadamy chwilę i idziemy spać. Acha, z racji, że nie było prądu, to szefostwo hotelu poustawiało na schodach i korytarzach zwykle woskowe świeczki, które tak się bez nadzoru powoli paliły.
Spałem chyba dość niespokojnie, bo obudziłem się po godzinie w poczuciu, że miałem tyle snów, że musi być około południa. Na dworze zaczynały się pierwsze krzyki, bo język jest tu nieco inny niż w Tajlandii. Być może niesprawiedliwie to oceniam, bo po pierwsze w Tajlandii ludzie mówią wyjątkowo spokojnie, więc kontrast może wydawać się większy, a po drugie ten pożar był z pewnością dla lokalnej społeczności bardzo traumatyczny, a niektórzy że sprzedawców stracili cały towar i miejsce pracy, ale język tutaj znacznie się od sposobu mówienia Tajow. Krzyki, komendy, dużo nerwowości, dodatkowo hałas dobiegający że zgliszcz, które zaczęto już porządkować sprawił, że już wtedy wiedziałem, że z pewnością nie zabawimy dłużej. Monia trochę nalegała, żeby zostać i chociaż w ten skromny sposób wspomóc właścicieli hotelu, którzy byli przyjaźni, choć mocno podłamani, bo wielu gości w ogóle nie wróciło na noc, a hotel był zniszczony, brudny i zalany, bo przez niektóre z pokojów pociągnięto węże i stamtąd lano wodę, by dogasić tlące się ruiny.
Byliśmy w samym centrum okolicy, w której, co w zrozumiale, panował jeden wielki nerw. Mam wrażenie, że Tajowie zamiast całej tej napinki, szukaliby ciszy, spokoju i ukojenia medytując w chłodzie u stóp posagu Buddy, choć to oczywiście uproszczenie. Nie tak chcemy spędzać ten czas, nie odpowiadało nam to na tyle, że postanowiliśmy przenieść się z centrum kawałek dalej, do ciszy i spokoju, czyli hotelu The City Garden Villa, tego naszego pierwszego wyboru z internetu, do którego wczoraj nie dotarliśmy. Miejsce okazało się super, zaledwie 15 minut pieszo, takie odległości, to jest nic. Siedzimy w chłodnym basenie, albo wisimy w hamakach i pijemy piwo po tradycyjnej Khmerskiej obiadokolacji. Jednym słowem uspokajamy się i cieszymy na zwiedzanie Angkor Wat i całego kompleksu historycznych świątynnych ruin, dokąd wybieramy się rowerami. Stąd nawet bliżej.
Po paru dniach dowiedzieliśmy się z gazety, że w pożarze zginęło kilkanaście osób :-(
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.
Nieźle! :O Widzę, że nie tylko mi przydarzyły się głupie przygody w Kambodży. W Phnom Penh, tuk tukarz, którego na chybił trafił wzięliśmy po dojechaniu do miasta, zawiózł nas do hostelu swoich znajomych. Zatłoczony, na bardzo ruchliwej ulicy, wydawał się fajny. Na następny dzień z rana ten tuk tukarz przyjechał do nas i stwierdził, że nas obwiezie po mieście, za bardzo zawyżoną cenę. Mówiliśmy, że nie, ale miał to w nosie, my poszliśmy, a on spędził cały dzień w recepcji i pił ze znajomymi z hotelu. Jak wróciliśmy wieczorem to był nawalony, chciał nas bić i groził, że nas zabije. Na recepcji stwierdzili, że musimy mu zapłacić bo czekał na nas :D Musieliśmy się spakować i przenieść się gdzie indziej.
Jeżeli chodzi o tuka to akurat szczęście dopisało, 7 dolków dziennie i na trzeci dzień dojazd na lotnisko za tyle samo chyba. Ogólnie mimo przygód Kambodża na duży plus, do powtórki. Pozdro.