W nowym Bangkoku stoi 48-smy pod względem wysokości budynek na świecie, 309 metrów, Bangkok Sky Tower. Uwielbiam panoramiczne widoki i Monia zabrała mnie tam w ramach niespodzianki po zmroku. Widoki fantastyczne, do tego w cenie piwo na szczycie, taca popcornu i chipsów. Rewelacja, znów byliśmy zachwyceni i znów gadaliśmy, że chyba chcielibyśmy tutaj kiedyś zamieszkać na dłużej.
Nie każdy jednak lubi wielkie miasta, a to jest z gatunku tych hardkorowych, ludzi masa, życie nie ustaje nigdy, w rejonach turystycznych muzą napierdala, bo inaczej nie da się tego określić, do siódmej rano, targi żyją swoim życiem, w mieście jest jak w ulu, bez przerwy słychać buczenie, szum, hałas zlewa się w całość i tętni non stóp, szczególnie fajnie słychać to właśnie że Sky Tower.
Niestety tego dnia wracając tukiem w nasze rejony, najprawdopodobniej wysunął mi się z kieszeni telefon, w którym miałem przygotowane wszystko na wyjazd i humor nieco siadł. Monia, jak zwykle, umie zachować się zajebiście, przedstawiła problem z właściwej perspektywy i sam się sobie dziwiąc przestałem się w sumie specjalnie martwić, tym bardziej, że wiedziałem, że szansę na odnalezienie są praktycznie zerowe.
Dwa dni później wybraliśmy się jednak do nowego Bangkoku za dnia. Powody były dwa. Główny taki, że przypomniało nam się, że tuk, którym jechaliśmy miał charakterystyczne rączki do trzymania zrobione domowym sposobem że sznurka z nawleczonymi kawałkami węża ogrodowego, z czego się wcześniej śmialiśmy, oraz że miał naklejaną od środka taka rastafariańską nalepkę z liściem konopii. To były jedyne punkty zaczepne poszukiwań, dodatkowo, wydawało się nam, że tuk tuk był zielony. Kto kiedykolwiek był w Bangkoku wie, że trafienie tego samego tuka w mieście graniczy z cudem, ale nic nie traciliśmy nadziei, a dodatkowo pomyśleliśmy, że możemy przy okazji wjechać na Sky Tower za dnia.
No więc najpierw uderzyliśmy na wieże, tym razem korzystając z promocji wybraliśmy bilet z wliczonym nielimitowanym bufetem urządzonym w stylu pływającego targu z nielimitowanym wyborem tajskich potraw, owoców morza, grillowanych ryb, mięs, zup, owoców, deserów, no moc po prostu, kapitalny widok na miasto, do tego tanio.
Najedzeni zjechaliśmy na poszukiwania tuka. Te pojazdy to temat na osobną opowieść, napiszę tylko, że w Bangkoku kształtem przypominają nieco silnikowe trzykołowe pojazdy dla niepełnosprawnych, jakie pojawiały się na ulicach polskich miast za komuny. Odkryta, często bogato, acz równie tandetnie, zdobiona, lakierowana i podświetlana czym popadnie maszyna to duma i oczko w głowie swojego właściciela. We dwoje jeździ się tym w zasadzie przyjemnie, we czwórkę słabiej, ale i tak jest klimat. A zdarza się widzieć upakowane rodziny, obserwowany rekord to 9 osób (widocznych, bo być może skryła się gdzieś jeszcze że trójka dzieciaków.
W każdym razie niewiarygodne w tej historii jest to, że szukaliśmy tego tuka tak może dwie godziny, raz byliśmy już na 99% pewni, że go mamy, ale ruch był taki, że balem się wskakiwać między samochody. Wkurw, że było tak blisko mi wtedy powrócił, ale te rączki wężyki, wydawały mi się trochę inne. Inny tukarz nawet oferował usługi, pomyślałem wsiądę i ruszę za tamtym w pogoń, ale odpuściłem. Poszliśmy w miejsce, w którym najwięcej tych tuków parkowało i tam poczekamy aż podjedzie ten nasz. Siedzieliśmy bezowocnie z pół godziny albo dłużej gapiąc się jak debile na wszystkie możliwe uchwyty, po czy Monia stwierdziła, że idzie sobie kupić cole. Za minutę wraca pędem z wiadomością, że nasz tuk stoi po drugiej stronie ulicy.
Śmigamy, siedem pasów w jedna stronę, siedem w druga, ruch masakryczny, bo to było dzień przed urodzinami króla, więc lecimy na najbliższa kładkę, wzbudzając tym niemałe zaciekawienie, bo w Tajlandii nikt się nigdzie nie spieszy. Daliśmy radę, złapaliśmy zielonego gada z uchwytami z węża ogrodowego, zaglądam do środka, jest zioło naklejone na szybie. Bingo. Normalnie radość zenitalna. Już myślę jaki teledysk włączę sobie wieczorem, a tu zonk. Tukarz o telefonie nic nie wie, żadnego nie znalazł, nie ma i już.
No cóż, pogadaliśmy z nim i dwoma innymi jeszcze parę minut na migi, ale telefonu nie ma. Pomyśleliśmy, że jak nie ma to nie będzie i ta historia tak właśnie się skończyła. Niech dobrze służy nowemu właścicielowi, bo ktoś go pewnie znalazł, a stary niech trafi do potrzebującego.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.