Georgetown, Penang, Malezja – dzielnica chińska (Chinatown) i hinduska (Little India), Komtar Tower, Snake Temple. Informacje praktyczne – transport na Penang

IMG_3011Malezja przywitała nas śpiewem muzzezina dobiegającym z minaretu najstarszego w mieście meczetu, Kapitan Keling Mosque, w którego okolicy miał znajdować się nasz hotel. Na nawigacji telefonowej znów niestety nie można było polegać. iPhone panie, znowu zatęskniłem za zgubionym w Bangkoku chińczykiem. Dwie godziny krążyliśmy po okolicy, bo to przecież gdzieś tutaj musi być, Amerykańskie Jabłko się nie myli. Gówno tam, hotel był zupełnie gdzie indziej, daleko od epicentrum akcji, znaleźliśmy go w końcu, a raczej znalazł nas jego pracownik i zawiózł pod właściwy adres, ale wróciliśmy w okolicę Penang Road 10000, bo tam było życie.
Browar masakrycznie drogi, w przeliczeniu na nasze 18 zł za piwo w sklepie (w knajpie zresztą podobnie, no może, co ciekawe, ciut taniej), no normalnie światopogląd i zasady nie pozwalają mi na wydawanie takiej kasy, choć apetyt jest, dodatkowo podsycany temperatura. Na szczęście różnego rodzaju lokalne whiskacze, tequile, rumy i tak dalej w cenach umiarkowanych, choć trochę strach tego pić z obawy przed kacem rano. Wypatrzyliśmy też na półce produkt ‘krajowy’, ale raczej się nie skusimy. Póki co mamy zresztą whisky przemycone z Tajlandii, więc na wieczornego drinka na jakiś czas styknie.

Jeżeli chodzi o pierwsze wrażenia, to od początku widać, że jest to kraj znacznie zamożniejszy niż Tajlandia, o Kambodży nie wspominając, aczkolwiek na ulicach George Town na wyspie Penang, gdzie zaczynamy malezyjska przygodę, bezdomnych jest sporo, ale stoi to w kontraście wobec reszty wyspy, która udało nam się dotychczas przelotnie zobaczyć (piszę te słowa pierwszego wieczora), gdzie luksusowych apartamentowców, zakręconych architektonicznie galerii handlowych, nowoczesnych biurowców, zaawansowanej infrastruktury drogowej itp. jest sporo.

Kuchnią malezyjska wymiata. Struktura ludności jest złożona, przeważają muzułmańscy Malajowie, ale solidne piętno odcisnęły mniejszości, Chińczycy, Tajowie, Hindusi, Birmańczycy, Wietnamczycy, no tygiel, którego jeszcze pewnie doświadczymy. Póki co zwróciliśmy szczególną uwagę na różnorodność kulinarna. Kuchnią malajska to albo importowana kuchnią przybyszów, albo coś w rodzaju bardzo ciekawej kuchni fusion wpływów wszelakich. Jestem przekonany, że do końca pobytu w tym kraju będziemy próbować dan, których nazwy niewiele nam mówią (na szczęście w wielu restauracjach, jadłodajniach, przybytkach ulicznych itp. są fotografie gotowych potraw), mimo tego, że zawsze interesowaliśmy się sztuka kulinarna i mieliśmy wrażenie, że jakoś znamy się na kuchni przynajmniej średnio. Bardzo miło przerabiać tutaj w Malezji taką lekcje pokory, a edukacja nie będzie droga, dziś za trzydaniowa kolację, naprawdę świetne, pachnące egzotyka i pełne różnorakich smaków dania zapłaciliśmy 14zl.

George Town najlepiej, jak w większości przypadków z mniejszymi miastami, zwiedzać na piechotę. W dwa dni da radę obejść, obczytać tabliczki i obfotografować to co należy, to o czym piszą w przewodnikach i rozmawiają na Lonely Planet. Człowiek dobrze wie, że taki zaliczanie turystycznych atrakcji jest mocno średnie, ale trudno się od tego uwolnić, no bo jak to być w Krakowie i nie zobaczyć Wawelu, Rynku, Kościoła Mariackiego itd. No więc staramy się pierwsze dni poświęcić na odhaczenie programu obowiązkowego, by potem mieć już spokój i tak było również tym razem. Z racji tygla, oczywistymi punktami wycieczki były Little India i Chinatown, świątynie targi, już nie chce nudzić, Jest to bardzo głośne i kolorowe, ale mam wrażenie, że zmysły już mamy nieco znieczulone. Trochę tak, jak człowiek był mały i wyjmował z ust gumę do żucia, bo już nie miała smaku, ale jak ja po godzinie brał z powrotem do buzi, to ten smak się znowu czuło.

No więc obeszliśmy te meczety, hinduskie i buddyjskie świątynie oglądając wszystko z opadnięta jak zwykle szczęka, ale też z myślą, że człowiek nawet nie zdaję sobie sprawy jak mocno jest umocowany w swojej kulturze i tradycji. Mam na myśli to, że mając kontakt że sztuka że swojego obszaru kulturowego, człowiek łatwo identyfikuję sceny, rozpoznaje obrazy, rozumie symbole i alegorie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, sceną z Betlejem, Matejkowski stańczyk, Weronika ocierająca twarz, Posejdon z trójzębem, wiadomo o co chodzi i ludzie kojarzą automatycznie. Trzeba być rzeczywiście obeznanym w kulturze danego regionu, żeby ot tak po prostu z ulicy wejść do meczetu, albo tym bardziej świątyni hinduskiej i kojarzyć odniesienia. Szkoda, bo mam wrażenie, że nie starczy życia, żeby do pewnych tematów podejść przygotowanym. Kiedyś myślałem, że to przesada, że na ćwiczenia nie wpuszczali bez zaliczenia kolokwium, teraz wiemy, że miało to jak najbardziej sens i bez przygotowania nie podchodź do tematu, bo go tylko liźniesz, zamiast zgłębić i to że strata dla samego siebie. W sumie zrozumiałem to na 100% dopiero po słowach poznanej przez nas w Angkor Warszawianki Martyny i jej chłopaka Krzyśka. Jeszcze nam kiedyś o Bayonie poopowiadacie.

W George Town stoi jedna z najwyższych swego czasu budynków Azji południowo wschodniej – Komtar. Wjechaliśmy tam za jedyne 5 złotych by trafić w miejsce, którego się zupełnie nie spodziewaliśmy. Nasz kolega Chris prowadzi serwis www.opuszczone.com i kilka ostatnich pięter Komtaru mogłoby się właściwie załapać, primę property bez żywej duszy z rozpadającymi się meblami, kablami wystającymi że ścian, popękaną podłogą, uszkodzonymi toaletami, wszystko z panoramicznym widokiem na całe miasto i okoliczne wzgórza i zatoki. Gdybyśmy byli squattersami już byśmy się tam dekowali że śpiworami. Zero kamer, ochrony, można normalnie włóczyć się po opuszczonych i zaniedbanych piętrach, a nawet wejść na dach, coś niesamowitego.

Wieczory spędzaliśmy na nabrzeżu w Georgetown, gdzie niezależnie od dnia tygodnia zbierała się okoliczna ludność na towarzyskich pogawędkach. Płac przed ratuszem był też okolica, w której zorganizowano pierwszy w tym mieście festiwal kultury japońskiej, z pokazami tanecznymi, kulinarnymi, sportowymi itp., a z racji, że zawsze nas Japonia bardzo pociągała (z pewnością kiedyś pojedziemy) była to dla nas nie lada gratka i zupełny właściwie odlot, po raz kolejny na tej wyprawie miałem łzy radości w oczach, w sumie nie wiem dlaczego, było to jakieś mocno wciągające. W zorganizowanej na tę okoliczność loterii niestety biletów tam i z powrotem do krainy kwitnącej wiśni nie wygraliśmy (nic zresztą nie wygraliśmy) choć już w głowach reorganizowaliśmy dalsze plany. Na tym festiwalu chyba przez przypadek poznaliśmy jakiegoś geniusza, koleś pamiętał wszystko jak w tym filmie Limitless, na wyrywki wydarzenia z chińskiego kalendarza, godziny otwarcia lokalnych przybytków (z rozróżnieniem na pory roku), minuta po minucie z katastrofy w Fukishimie, no wszystko. Szliśmy jakiś czas potem ulicą, pod takimi filarami, że nas właściwie nie było widać, już w ogóle zapomnieliśmy o kolesiu, a on jedzie przypadkowo rowerem i się drze: hello mrs moniką and mr marcin, myśmy nawet zapomnieli, że się mu przedstawiliśmy wtedy na tym festiwalu.

Chciałem jeszcze wspomnieć o jednej ciekawej rzeczy, a mianowicie, przez te parę miesięcy w ogóle nie spotkaliśmy się z najmniejszą forma agresji. I to nie mówię, że wobec nas konkretnie, a w ogóle, w stosunkach międzyludzkich, normalnie ci ludzie się nawet nie kloca. A nie, raz w Kambodży pod knajpa przez może 10 sekund lutowało się dwóch kolesi, ale jeden szybko odpuścił i tyle było emocji. No ci ludzie są jacyś inni po prostu, Do tego spotykaliśmy się z bezinteresowna uczciwością. Tego, że zamiast banknotem 1 ringitowym płaciłem 50 ringitowym (ten sam kolor i rozmiar, łatwo się pomylić na imprezie) i grzecznie zwracano mi na to uwagę i ratowano przed wtopą nie wspominam. Ale pewnego dnia (nocy raczej) wróciliśmy do chaty i Monia się pyta, gdzie mam plecak. A nosiłem w nim sprzęt fotograficzny wartości znacznej. W każdym razie trochę się spięliśmy i bez słowa ruszyliśmy z powrotem w miasto na poszukiwania, najpierw na nabrzeże, gdzie ostatnio siedzieliśmy (oczywiście nie było) potem szybki pomyślunek, próba odtworzenie rundy po mieście i domyślenia się, gdzie to mogłem zostawić. Potem półgodzinny spacer do wytypowanej hinduskiej restauracji Jaya (zajebiste i tanie jedzenie) w której kierownik powitał nas szerokim uśmiechem i wskazał miejsce, w którym przechował zgubiony plecak, a minęło już dobrych parę godzin. Monia normalnie miała łzy ulgi w oczach, ja się tak nie przejmowałem, bo mój aparat za tysiąc też robi dobre foty. Podziękowaliśmy kolesiowi zajebiście i już do końca pobytu w Penang jak tam zachodziliśmy mieliśmy powitanie przez tego samego kierownika i dobry serwis, jakbyśmy to my jemu wyświadczyli przysługę a nie on nam. Głupio by było jakby się ten sprzęt zgubił bezpowrotnie.

Ostatniego dnia pojechaliśmy autobusem na wschód wyspy, generalnie mało się tam dzieje, turystów zero, ale co ciekawe nie wzbudzaliśmy wśród miejscowych większego zainteresowania. (Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Snake Temple, w której do dziś w eksponowanych miejscach leniwie lezą węże. Legenda głosi, że mnich, na którego cześć wzniesiono te świątynie, w czasie ascezy w dżungli udzielił schronienia węzom, a po jego śmierci i powstaniu świątyni te sympatyczne zwierzaki same zaczęły się do niej schodzić. Monia zastanawiała się w jaki sposób można udzielić schronienia węzom, ale doszliśmy do wniosku, że chyba po prostu polega to na niewypędzaniu ich z szałasu, jak już przypełzną) Polecam te rejony tym, co nie przepadają za tłumami, a cenią sobie tradycyjną lokalną kuchnię, dawno nie jadłem tak dobrej ryby, a Monia i moja Mama dobrze gotują, ale Mama rybę rzadko, w sumie może dobrze, bo wolę mięso. Wracając mieliśmy okazję nawiedzić coś w rodzaju polskich wielkich osiedli, no dramat, kraty zamiast okien wyglądało to jakby ci biedni ludzie żyli jak króliki w wielopiętrowych klatkach, tragedią, biedą i mrówkowce, mogłoby się wydawać idealne siedlisko wszelkiej maści patologii, tymczasem ludzie uśmiechnięci, czyści i zadbani, aż się nie chciało wierzyć. Może to wyjątkowo smaczny świeżo wyciśnięty sok z trzciny cukrowej tak na nich działa.

INFORMACJE PRAKTYCZNEZ lotniska w Penang należy wziać autobus 401 lub 401E w kierunku Jetty. Bilet kosztuje RM2,70. Pasażerowie liny Firefly jadą za darmo po okazaniu karty pokładowej. Podróż trwa około 1godz.

Z dworca Jetty do głównych atrakcji jest około 10 minut, do Love Lane również 10 minut, prosto ulica Lebuch Chulia.

Ceny biletów autobusowych w Penang zależą od liczby km, najdroższy kosztuje RM 4.00.

Bilet do Snake Temple: RM 2.70

Bilet do Batu Ferringhi : RM 2.70

Bilet do Kok Li Temple: RM 2.00

 

IMG_2813 IMG_2820 IMG_2824 IMG_2826 IMG_2828 IMG_2850 IMG_2848 IMG_2845 IMG_2844 IMG_2841 IMG_2857 IMG_2859 IMG_2870 IMG_2872 IMG_2881 IMG_2875 IMG_2874 IMG_2873 IMG_2902 IMG_2897 IMG_2896 IMG_2895 IMG_2891 IMG_2906 IMG_2912 IMG_2917 IMG_2922 IMG_2943 IMG_2938 IMG_2935 IMG_2930 IMG_2925 IMG_2965 IMG_2962 IMG_2958 IMG_2953 IMG_2947 IMG_2979 IMG_2982 IMG_2986 IMG_2989 IMG_2991 IMG_3005 IMG_2996 IMG_2993 IMG_3039 WH3A1657 WH3A1650 WH3A1649 WH3A1661 WH3A1660 WH3A1663 WH3A1666 WH3A1668 WH3A1676 WH3A1675 WH3A1674 WH3A1672 WH3A1671 WH3A1677 WH3A1680 WH3A1681 WH3A1683 WH3A1685 WH3A1703 WH3A1702 WH3A1698 WH3A1690 WH3A1688 WH3A1734 WH3A1721 WH3A1714 WH3A1713 WH3A1709 WH3A1749 WH3A1745 WH3A1742 WH3A1741 WH3A1753 WH3A1755 WH3A1757 WH3A1760 WH3A1762 WH3A1735 WH3A1772 WH3A1775-2 WH3A1768 WH3A1763 WH3A1778 WH3A1781 WH3A1785 WH3A1786

 

IMG_3079 IMG_3078 IMG_3066 IMG_3062 IMG_3049 IMG_3047 IMG_3046 WH3A2331 WH3A2338 WH3A2356 IMG_3044 IMG_3045 WH3A2214 WH3A2191 WH3A2197 WH3A2140 WH3A2035 WH3A2027 WH3A1947 WH3A1966 WH3A1965 WH3A1945 WH3A2031 WH3A1906 WH3A1917 WH3A1942 WH3A1900 WH3A1879 WH3A1872 WH3A1866 WH3A1846 WH3A1845 WH3A1819 WH3A1815 WH3A1814 WH3A1839

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *