
Ostatniej nocy w Khao Sok musiałem chyba zjeść coś nieświeżego, bo kilka razy wymiotowałem i ogólnie miałem problemy z układem pokarmowym, co zdarzyło mi się ostatnio nie pamiętam już kiedy, musiało już minąć kilka dobrych lat, chyba w Londynie miałem grypę żołądkowa w 2005 zanim przyjechała Monia. Tutaj tej grupy nie było, bo organizm po usunięciu trucizny jakoś dochodził do siebie i tyko w ogóle nie miałem kompletnie na nic apetytu, nie miałem nawet ochoty na browara, co mi się raczej nie zdarza, zwłaszcza w ciepły dzień w pięknych okolicznościach przyrody.
Na Koh Samui Monia wzięła sprawy w swoje ręce i postanowiła wykorzystać fakt, że w hotelu mieliśmy tym razem do dyspozycji coś na kształt kawalerki, zatem mieliśmy dostęp do kuchni. Wybraliśmy się na lokalny targ nieco na uboczu, na których zaopatrują się restauracje, gdzie byliśmy jedynymi niemiejscowymi, Monia kupiła co trzeba i dopiero po wyjeździe zdaliśmy sobie sprawę, że przez całe 4 dni ani razu nie byliśmy w restauracji. Nie było z tego jednak prawie żadnych oszczędności, bo lokalne jedzenie można często kupić tanio, ale fajnie było znowu przyrządzać coś własnoręcznie, do tego mając pewność co się ma na talerzu.
Przy okazji wizyty w Chiang Mai mieliśmy okazję zobaczyć tradycyjny tajski boks – muay thai. Zwykle są to potyczki lokalnych szkółek, jest to wszystko bardzo emocjonujące, zwłaszcza, gdy się siedzi się przy samym ringu, widać pot, łzy, grymasy, słychać padające ciosy itp. W Patong tego typu walki były reklamowane jako nie wiadomo jak poważne gale bokserskie z zawodnikami na bóg wie jakim poziomie. Oczywiście chciałem to zobaczyć, ale po pierwsze zabrakło czasu, a po drogie cena była z kosmosu, bo 250 zł (w Chiang Mai płaciliśmy 40 zł), więc wolałem przeznaczyć tę kasę na jakaś wycieczkę łodzią, wędkowanie, czy coś podobnego. Ale trochę jednak żałowałem.
Na Chaweng Beach walki reklamowano podobnie, cena znów była wysoka, więc pomyślałem, że może tutaj. Reklamowana jako wysokiej rangi event bokserski transmitowany przez telewizję całego świata (swoją droga napiszcie proszę, czy u nas leciało to na jedynce, czy na dwójce) okazał się dokładnie takim samym starciem szkółek, jakie oglądaliśmy w Chiang Mai, tylko publiczność była liczniejsza, zapewnię z powodu nachalnego marketingu. Tak się złożyło, że przechodziliśmy z Monia koło tej bokserskiej areny około północy, więc teoretycznie toczyły się akurat najbardziej prestiżowe pojedynki. Weszliśmy bez biletów do środka nie niepokojeni przez nikogo, bo o tej porze już biletów nie sprawdzają i okazało się, że dobrze się stało, żeśmy tej kasy nie wydawali.
Po południu w Sylwestra pokłóciliśmy się z Monia o jakaś bzdurę i, jak w jednej z moich ulubionych piosenek, jakby tego było mało, kurewsko się rozpadało, oprócz domówki nic już z planów nie zostało. I rzeczywiście nawet braliśmy pod uwagę witanie nowego roku w chacie, bo lać nie chciało przestać, imprezujemy na mieście i tak często, a w pokoju hotelowym we dwoje Sylwestra jeszcze nie spędzaliśmy. Ale niebo się w końcu zamknęło, zatem ruszyliśmy przez centrum w kierunku plaży. Nie będę się rozpisywał, Sylwester jak Sylwester, impreza, muzyka, tłumy ludzi, fajerwerki i lampiony. Miło go było spędzić po kolana w ciepłej wodzie i tyle.
Jeszcze chciałem napisać o jednej z uprzejmości jak nas spotyka że strony Tajczykow (tak z Monia ich pieszczotliwie nazywamy), która mnie wręcz wprawia w zakłopotanie. Otóż zdarza się, że człowiek podchodząc do kasy w sklepie i ustawiając się w kolejce za takim przemiłym Tajczykiem witany jest uśmiechem, po czym ten wychodzi z kolejki, by cię przepuścić i staje za tobą. Na protesty odpowiada tylko ‘no problem’ i tak stoi zadowolony, a człowiek patrzy bezradny i zdumiony. Nie spotkałem tego nigdzie indziej na świecie.



















czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.