Wakacje na Filipinach – podróż na Siquijor i spotkanie z Przyjaciółmi

Na krótki wypad na wyspę Siquijor ruszyliśmy jednym z tych starych, niezgrabnych płaskodennych promów obsługujących połączenie Hagnaya – Santa Fe jak zwykle z samego rana, jeszcze przed świtem. Obserwacja budzącej się do życia wyspy nieodmiennie ciekawi. Tym razem naszą uwagę zwróciła wyjątkowo duża liczba małych, jednoosobowych, napędzanych pagajami rybackich łódeczek kiwających się na falach tworzonych przez tnący ku wschodowi statek. Duży szacunek budzi w człowieku widok rybaków dzień w dzień zmagających się w ten sposób z naturą by zdobyć pożywienie.

 

Część chłopaków na potrzeby załogi pełniła śniadaniową służbę w kuchni, kambuz to się chyba nazywa w marynarskim lingo, ale tutaj zamiast wydzielonego pomieszczenia zagospodarowano po prostu część rufy na dolnym pokładzie. Fenomenalny zapach czosnku podsmażanego z przyprawami wpadał prosto w nozdrza i pomyślałem, że to dobry początek.

 

Z Hagnai do Cebu wiedzie malownicza, ale dość kręta trasa przez góry, którą kierowcy znają zapewne na pamięć, bo pokonują jak szaleni zupełnie nie zwracając uwagi na poruszające się krawędzią jezdni motorowery. Droga nie jest zbyt wygodna, autobusy są sztywne, siedzenia wąskie, często panuje tłok, bo co rusz dosiadają się nowi pasażerowie.

 

Ale tym razem o dziwo było zupełnie pusto, siedzieliśmy na samym tyle rozłożeni jak maharadża, z głośników na cały regulator napierdalała wątpliwej jakości muzyka, wstawał nowy dzień, w perspektywie mieliśmy Siquijor i spotkanie z przyjaciółmi, w skrócie obserwowałem sobie tę rzeczywistość za oknem ze wzruszeniem. Aż mi chyba nawet łzy napłynęły do oczu z tego szczęścia, żyć nie umierać.

 

Ta obserwacja otoczenia w ogóle ostatnio jest zajebista, bo podczas niedawnej wizyty w Polsce przekonałem się w końcu do fantastycznego wynalazku ludzkości zwanego okularami. Tym którzy chcą zmieniać świat radzi się, by zaczęli od siebie. W końcu pojąłem o co chodzi na prostym przykładzie – pingle na nos i świat momentalnie staje się piękniejszy.

 

Wjeżdżając do Cebu w godzinach porannych i przedpołudniowych napotyka się niestety koszmarne korki i tkwi w nich długo. Sama droga zresztą jest obecnie remontowana na kilku odcinkach, co jest męczące i nużące, bo ruch odbywa się wahadłowo.

 

Martwiły nieco koty. Nie byliśmy pewni jak zniosą eskapadę, bo tak daleko jeszcze nie podróżowały, ale względny spokój w jednym z plastikowych transporterów, do którego postanowiły dla towarzystwa schować się razem napawał optymizmem. Kociambry w podróży budzą zainteresowanie i zawsze można z kimś na tej kanwie zagaić pogaduchę.

 

W portach w Santa Fe i Hagnai zasadniczo panuje luz, ale podczas abordażu na przystani w Cebu należy okazać dokument potwierdzający zaszczepienie przewożonych zwierząt przeciw wściekliźnie. Papier wystawiany jest z automatu w biurze miejskiego weterynarza zajmującego się kwarantanną na podstawie książeczki zdrowia i szczepień. W sumie do końca nie rozumiem dlaczego nie można w porcie po prostu pokazać tej książeczki tylko aplikować o dodatkowa makulaturę, która w dodatku wystawiana jest bezpłatnie, no ale to nie pierwsza urzędnicza zagwozdka z jaką się tu spotykamy.

 

Prom jak prom, pisałem już o przeprawie z Cebu do miejscowości Larena, więc nie będę się powtarzał. Tym razem kupiliśmy bilety z miejscówkami w dwuosobowej kajucie, żeby ze spokojem wystawić żarcie i kuwetę dla zwierzaków, a sami cały rejs spędziliśmy nad dziobem przy piwku z miejscowymi. Było bardzo sympatycznie. Bilety w kasach portowych dostępne są wyłącznie w dniu rejsu. By kupić je z wyprzedzeniem lub rezerwacją prywatnej kabiny należy udać się do siedziby głównej przewoźnika zlokalizowanej gdzie indziej. Nie pytajcie o logikę takiego rozwiązania.

 

Acha, na drogę po raz kolejny kupiliśmy pieczonego prosiaka w tej polecanej przez Anthonego Bourdaina restauracji Zubuchon. Niestety mięso w lodówce zeszkliło się taka ilością tłuszczu, że trochę nam się odechciało, zwłaszcza Moni. ‘’Jestem wyleczona z leczona’’ – stwierdziła. Lechon baboy to cebuańska nazwa tego miejscowego przysmaku.

 

Wyjeżdżając na te dwa tygodnie zostawiliśmy na wszelki wypadek zapalone światło w kuchni, żeby przypadkowym osobom z głupimi pomysłami wybić je tym podstępnym fortelem z głowy jeszcze przed etapem realizacji, ale po fakcie doszliśmy do wniosku, że było to bez sensu. Rezczywistość jest bowiem taka, że sąsiedzi i to bynajmniej niekoniecznie ci bliscy, wiedzą o nas wszystko, albo prawie wszystko. Nasz wyjazd z pewnością również zanotowali błyskawicznie.

 

Nie raz zdarzało się, że tłumacząc gdzie mieszkamy kierowcy blaszanej trójkołowej taksówki, popularnego na wyspie środka transportu, ten odpowiadał, że przecież wie gdzie mieszkamy i żeby się nie wygłupiać. Szczytem zdziwienia w tym temacie była rozmowa w porcie już na Siquijorze przy okazji wypożyczania motorka. Chłopak, którego przysiągłbym, że pierwszy raz mamy przed oczyma mruga porozumiewawczo i przestrzega, żeby tym razem nie zostawiać aparatu pod siedzeniem, bo wiadomo jak to może się skończyć. Półtora roku temu skradziono nam w ten sposób sprzęt fotograficzny Moni i żeby go wtedy odzyskać trzeba było zrobić na wyspie nieco zamieszania, ale że po tak długim okresie będą nas pamiętać po imionach i twarzach w życiu bym się nie spodziewał, więc się trochę wspólnie pośmialiśmy wspominając stare dzieje.

 

San Juan przywitał nas cotygodniowa sobotnią potańcówą w zaprzyjaźnionej knajpie. Ekipa z Polski była już w temacie, wiadomo jaki takie spotkania maja zwykle przebieg, jest bardzo przyjemnie. Na okres ich pobytu przypadły imieniny Anny (a były wśród nas dwie), rocznica ślubu Dareczków, Moni i moje urodziny, ogólnie czas pod względem towarzyskim upływał bardzo intensywnie. Większość imprez odbyła się w stosunkowo niedawno otwartym barze Dagsa. Odwiedzającym San Juan bardzo polecam – pyszne jedzenie (porcje na dwie osoby z luzem), przemiła obsługa, muzyka na żywo, super atmosfera i przystępne ceny. Zajebista mrożona margarita i lody czekoladowe z pikantnym chili. Miejscowym zwyczajem po zdmuchnięciu świeczek zdobiących urodzinowy tort, na głowie jubilata znienacka rozbija się surowe jaja. Podobno dobrze to działa na włosy, tak się pocieszam. Tam też poznaliśmy się z Rafałem, chłopakiem prowadzącym bloga Szukając Przygody, który również na Filipinach planuje osiedlić się na dłużej.

 

Ze względu na porę roku plażę w San Juan pokrywały niestety wyrzucone na brzeg wodorosty, a formujący się na północ od regionu Visayas tropikalny tajfun objawił się u nas wiatrem i wysokimi falami. Polskie lato to na Filipinach średnia pora na plażowanie. Za to całkiem sporo pojeździliśmy po wyspie motorkami, zaliczając taki powiedzmy podstawowy program obowiązkowy. Spędziliśmy razem zajebiste trzy tygodnie, Monia wklei zdjęcia poniżej. O samej wyspie nie będę przepisywał samego siebie, było już szczegółowo w kilku postach, zainteresowanych zapraszam do archiwum.

 

Po dwóch tygodniach w okrojonym już niestety składzie pokonaliśmy męczącą trasę w przeciwnym kierunku i tydzień spędziliśmy razem na Bantayanie, na którym zastaliśmy upał, ale i rajskie okoliczności plażowe. Bardzo miło było nam przyjąć Was w naszym domu i na wyspie, od której zaczęliśmy przygodę z Filipinami. Bywali już tu czasem goście z Polski z drobnymi upominkami, ale takiej góry fantów to chyba nie przywieźli wszyscy razem wzięci. Aż normalnie mi było momentami niezręcznie. Przesadziliście, ale DZIĘKUJEMY! No i oczywiście czekamy na ponowne odwiedziny Kochani, któż wie gdzie. Do zobaczenia.

0

1 2

3
koty promowe :-)
3aa
ukryta plaża na Bantayanie
3aaa
ukryta plaża na Bantayanie
3aaaa
ukryta plaża na Bantayanie

3aaaaa 3aaaaaa 4 5 6 7 7a 7b 8 8a 9 10 11

12 (2) 13

14a
fot. Jeanne Wassenaar

14 14aa 14b 18

19
jaja muszą być ;-)

21

22

22a
promowa rzeczywistość

IMG_20150724_070651

IMG_20150725_121836

22b
fot. Jeanne Wassenaar

23

22ee

kara
fot. Jennifer Carabio
kara1
fot. Jennifer Carabio
kara3
fot. Jennifer Carabio
kara5
fot. Jennifer Carabio
kara6
fot. Jennifer Carabio
kara8
fot. Jennifer Carabio

9 thoughts on “Wakacje na Filipinach – podróż na Siquijor i spotkanie z Przyjaciółmi”

  1. Ta plaza to nie az taka ukryta – wiem bo sam bylem dzieki Waszym wskazowkom jak tam dojechac. ;)

    Ciekawi mnie jedna sprawa – gdzie teraz mieszkacie ze byscie mieli zostawiac swiatlo w kuchni? Myslalem ze zawsze na Bantayanie zatrzymujecie sie u Grocha?

    1. Siema Mateusz, od dwóch lat mieszkamy w Santa Fe. Po tajfunie nie dało się mieszkać w Marikabanie, więc przygarnęli nas znajomi, zamieszkaliśmy razem w ich domu, polubiliśmy się i tak już zostało. A potem oni się przeprowadzili do Polski i zostaliśmy sami. Pozdro.

      1. OK, rozumiem. To nic tylko Wam zazdroscic wlasnego kata w Santa Fe i zyczyc dobrej pogody na dlugie lata!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *