W takich okolicznościach człowiek zazwyczaj czuje się super i humory ogólnie mocno dopisywały. Tym bardziej, że już właściwie w drodze powrotnej natknęliśmy się na szlak prowadzący na szczyt najwyższej góry na wyspie, gdzie lokalne władze postawiły kilku-, może kilkunastometrową, stalową wieżę widokową, z której rozciągają się zapierające dech w piersiach panoramiczne widoki nie tylko samego Siquijoru i oblewających go płytkich turkusowych wód, ale i okolicznych wysp Cebu, Apo, Mindanao i Negros Oriental (to cytat z jednego z poprzednich wpisów, nic lepszego na szybko nie wymyślę).
Zaparkowaliśmy motorek przy drodze i pieszo ruszyliśmy w kierunku szczytu. Cały ten trekking trwał może z 10 minut. W połowie drogi Monia stwierdziła, że powinna była zabrać aparat, ale w sumie jest słaba pogoda, z pewnością tu wrócimy i jeszcze będzie okazja, a póki co skorzystamy z mojego podwodnego głupka. (Canon PowerShot D20 – niestety nie polecam, do czasu publikacji tego posta zdążył zamoknąć podczas przybrzeżnego snorkelingu i umrzeć na wieki, mimo, że niby jest wodoszczelny do dziesięciu metrów, chyba nawet napiszę do Canona i zapytam, co firma na to). W międzyczasie dobiegł nas z dołu od strony polowego parkingu bardziej zaskakujący, niż niepokojący odgłos gwałtownie ruszającego motoroweru. Nic tam wcześniej przecież nie stało.
Przypomnę, że Monia cierpi na trudny do opanowania lęk przed otwartymi przestrzeniami, więc widząc ją szybko wbiegającą po schodach na sam szczyt tej wieży byłem mocno zdziwiony. Gdy już sam się tam doczłapałem zastałem dziewczę z panika w oczach i łzami płynącymi po policzkach. Nie będę ukrywał, że mnie to dosyć rozbawiło i jak tylko mogłem zachęcałem do opanowania strachu i nasycenia się tym przepięknym widokiem, bo naprawdę serce mocniej biło i dusza się radowała.Problem był jednak taki, że Moni serce biło mocniej, ale z niewłaściwego powodu.
Mimo wszystko, zostaliśmy może kwadrans i sprowadziłem trzęsącą się ze strachu bidulę po schodach na dół. ‘Jeszcze tam wrócę’ – zapowiedziała, gdy stopy zetknęły się z twardym podłożem, niczym amerykański generał Douglas Mac Arthur opuszczając w 1942 roku filipińską wyspę Corregidor, by na rozkaz sztabu generalnego wycofać się do Australii, a na wyspie pozostawić niedokończoną, honorową robotę. O szczegółach, kontekście i okolicznościach historycznych tamtych wydarzeń możecie poczytać na blogu Mateusza Biskupa. Polecam. Jeszcze wówczas nie zdawaliśmy sobie sprawy, że na dole czeka już przykra niespodzianka.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.
Czy nie należało by wyznaczyć nagrody za zwrot aparatu ?Jest szansa ,że oddadzą go za 10% wartości (której pewnie nie są świadomi) Dawno temu zastosowałem tą metodę w Indiach -zadziałało.W miejscu zaginięcia zostawiłem na kawałku tektury info o "nagrodzie dla znalazcy".
Opisy jak zwykle przyjemne do czytania !!
Intensywne działania zostały podjęte natychmiast, update wkrótce. Dzięki i pozdro.
Oby wszystko dobrze się skończyło, pozdrawiam