Jezioro Tonle Sap, Kambodża – pływające wioski i targi oraz jak dojechać z Siem Reap do Phnom Penh. Wodolot przez Tonle Sap.

WH3A0848

Po miło spędzonych trzech dniach w ruinach Angkor i dwóch dniach zasłużonego odpoczynku ruszyliśmy dalej do stolicy Kambodży Phnom Penh. Piszę o zasłużonym odpoczynku, bo przez te 3 dni pokonaliśmy prawie 150 kilometrów, pieszo i na mocno podniszczonych rowerach, uporaliśmy się z kilkoma awariami tego wysłużonego sprzętu, a i upał dał się nam mocno we znaki.

Do Phnom Penh wybraliśmy się czymś w rodzaju wodolotu, który najpierw pokonał trasę z Siem Reap przez wioski na palach i pływające targi, potem wpłynął na jezioro Tonle Sap, a następnie w rzekę o tej samej nazwie, która zaprowadziła nas już prosto do Phnom Penh. Mieliśmy wypłynąć coś koło siódmej rano, więc o szóstej, zgodnie z instrukcją agencji, w której kupiliśmy bilety, czekaliśmy grzecznie na minivan do przystani, jakieś 15 kilometrów za miastem.

Dzień budził się do życia, więc z położonego nieopodal buddyjskiego klasztoru dochodziły głośne śpiewy mnichów, chciałem brać rower i jeszcze tam wpaść, ale było już z 15 po szóstej, więc pomyślałem, że transport będzie lada chwilą, a średnio by było się z nim minąć. No więc czekaliśmy tak przed hotelem wsłuchując się w te śpiewy, a wokół robiło się coraz jaśniej. Trochę zaniepokojeni poszliśmy więc do hotelu obok, w którym znajdowała się agencja, ale zapewniono nas, że wszystko jest okej, i żeby czekać, a ktoś się zjawi.

Żeby nie przynudzać, poczekaliśmy tak do wpół do ósmej (przypominam, łódź miała wypływać o siódmej) trochę się niepokojąc i planując jakby tu dotrzeć do stolicy innym środkiem transportu. Kuchnią była już otwarta, ale nic nie zjedliśmy, bo posiłki przygotowywano na zamówienie, co było dobre, gdy się człowiek nie spieszył i mógł poczekać, ale teraz czekaliśmy na samochód, który miał się pojawić lada chwilą, więc odpuściliśmy.

O tej wpół do ósmej, patrzymy, leci jakiś koleś biegiem w nasza stronę, okazuje się kierowca minivana, który jest już pełen wiary, wsiadamy szybciorem i w drogę. Okazało się jednak, że busik miał po drodze jeszcze trzy przystanki, gdzie planował zabierać dodatkowych pasażerów, myśmy byli zadekowani na tylnym siedzeniu we trójkę jeszcze z jakąś laska, której powoli puszczały nerwy, w sumie nie wiem dlaczego, bo nam było wygodnie i nikt się nie przepychał, z przodu było znacznie gorzej.

Gdy busik zatrzymał się po raz kolejny i okazało się, że ma wsiąść jeszcze dwoje pasażerów z Japonii, ( nawiasem mówiąc z mega eleganckiego hotelu, ten ich boy hotelowy jak zobaczył w co mają wsiadać sam się mocno zdziwił), miejsca nie ma już wcale, a fura ledwo jedzie i jest gorąco, lasce puściły nerwy dokumentnie i zaordynowała opusczenie środka transportu, a że była z mama, to się poluźniło, dwójka wsiadła i pojechalim na przystań. W sumie nie wiem, co by było, jakby się ta laska uparła, żeby zostać, a Japończycy, żeby wsiąść, ale jakoś się rozwiązało.

Samochód wyjechał z miasta i udał się w kierunku przystani pokonując tereny pogrążone w skrajnej biedzie, z rozpadającymi się chałupami, z ludnością pochowana w czymś w rodzaju namiotów wykonanych że szmat i folii, z wychudzonymi psami i bydłem, dziurawą gruntowa droga, no dramat. Naprawdę człowiek docenia swoje życie, komfort codzienność, a narzekanie na cokolwiek nagle wydaje się głupota i fanaberia. Z wielka biedą spotkamy się jeszcze w Phnom Penh.

Gdy dojechaliśmy do przystani nasz pojazd dosłownie obległa okoliczna ludność w liczbie tak na oko dwudziestu osób, czyli dwóch na jednego pasażera, oferując usługi i towary wszelakie. Zazwyczaj nas to odpycha, ale po tym, co zobaczyliśmy po drodze, jakoś tak człowiek nabiera innego stosunku. I tak mieliśmy do kupienia śniadanie, bo od razu sprzedawcy informowali, że na łodzi nie ma jedzenia (w co zwykle nie można wierzyć, ale tym razem była to prawda), więc kupiliśmy od nich jakiś chleb, ser, coś do picia i wszyscy byli zadowoleni.

Sześciogodzinna podróż wodolotem minęła bardzo szybko, bardzo lubimy ten środek transportu, szybciutko, mimo wygodnych foteli i klimatyzowanego wnętrza, usadowiliśmy się na samym dziobie i chłonęliśmy widoki chłodzeni bryza. Teoretycznie wstępu tam nie było, z kabiny wchodziło się po małym rancie bez barierek, ale nikt nie zwracał na nic uwagi. Rozłożyliśmy się z plecakami obok kilku poharatanych Australijczyków i cieszyliśmy się podrożą (jeden dosyć mocno, szwy, bandaż wokół głowy z przesiąkająca krwią, zamknięte od opuchlizny oko), mówili później, że się poprzewracali na imprezie, ale chyba nie wierzę.

 Ostrzegano nas, że słońce na tej łodzi opala masakrycznie, więc w sumie cieszyliśmy się, że schowało się za chmurami. Wynurzyło się zza nich gdy już pokonaliśmy znaczną cześć trasy i wpłynęliśmy w rzekę i chyba niestety trochę zlekceważyliśmy powagę sytuacji, bo złapało nas momentalnie i do Phnom Penh wpływaliśmy mocno podpieczeni, co miało się jeszcze pogorszyć. Za głupotę się płaci. Na łódce rzeczywiście nie można było kupić jedzenia, było za to zimne piwko, z którego nie omieszkaliśmy skorzystać. Australijczycy umierali z głodu, więc Monia dala im jakieś vifony i wafelki, które na wszelki wypadek mamy zawsze przy sobie. Byli mega wdzięczni i częstowali nas w zamian czym innym, ale akurat nie mieliśmy ochoty i zostaliśmy przy piwku. Ogólnie zajebista podróż.

IMG_1164

IMG_1168 WH3A0830 WH3A0831 WH3A0838 WH3A0842 WH3A0846 WH3A0852 WH3A0865 WH3A0868 WH3A0880 WH3A0891 WH3A0892 WH3A0897 WH3A0901 WH3A0909 WH3A0914 WH3A0915

Filmik na You tube

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Bilet na wodolot kosztuje 35$ i można go kupić w każdej agencji turystycznej. Podróż trwa około 6 godzin. Na łodzi nie można kupić jedzenia, tylko napoje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *