Bantayan, Filipiny – filipińska fiesta, wybory miss i dyskoteka we wsi Maricaban

Siedzę właśnie z laptopem Moni w dużym salonie połączonym z kuchnią, Domel pracuje nad dokumentalnym filmem o filipińskich szamanach (przyjechał tu bowiem z ambitnym planem popełnienia takowego), wpadł w odwiedziny Marcin, ten od łódki, co mieszka w szałasie przy plaży, Monia z DenDen bawią się z Juanitą, Grochu ogarnia temat swojego błoga i konta breakdacycle.com na facebooku, właśnie dzwonił Mareczek z Dublina, że już sobie załatwił wuchtę nadgodzin na nadchodzące tygodnie by pozwolić sobie na kolejny miesięczny urlop (zgadnijcie gdzie go spędzi), Mat i Andrzeju jutro wracają z Singapuru, przyjechały dwie nowe łaski z Polski (w ogóle trochę popłynęliśmy w weekend, ale o tym za chwilę), co chwilę wpada ktoś z bliższej i dalszej rodziny Den, no jest po prostu mega zajebiście, z ciekawymi ludźmi, każdy coś wnosi do towarzystwa, jest luz i spokój, zupełnie serio od czasu kiedy tu zamieszkaliśmy nie było wśród domowników nawet nieporozumienia, jest smutek i pożegnania, gdy ktoś wyjeżdża, jest ekscytacja gdy przyjeżdżają nowi, toczy się życie.

Mieszkamy właściwie wszyscy razem, ktoś się tam śmieje, że komuną, wlatuje Hubert (ten filipiński artysta rzeźbiarz że wsi, o którym pisałem wcześniej) wita się, odpala sobiee Predatora na DVD siada przed telewizorem i ogląda, John, człowiek z bogatą historia (motto życiowe COTA – careful of trusting anybody) o ciele pooranym bliznami po ranach ciętych, kłutych, postrzałowych oraz innej proweniencji wpada na browara, albo po prostu pogadać jak akurat nie ma roboty (a nie ma dość często, bo o nią na filipińskiej wsi trudno), po prostu otwarty dom w czystej formie, czegoś takiego na Zachodzie że święcą dzisiaj szukać.

Juanita na codzien przebywa z tak dużą liczba cioć (też takich paroletnich, bo Den, co tu normalne, ma liczne rodzeństwo), kuzynek, kuzynów, wujków, znajomych itp., że człowiek momentalnie rozumie, dlaczego wszelkiej maści umiejętności społeczne to nie jest w ogóle tutaj temat. Podejrzewam, że gdyby Filipińczycy dowiedzieli się, że w Europie uczy się takich umiejętności, postępowania z ludźmi, asertywności itp na kursach i piszę poradniki na temat to tylko z powszechnej uprzejmości (a może też z niedowierzania) nie popukali by się w głowę.

Pisałem już o tym, tu ludzie żyją że sobą, a nie obok siebie. Jest to absolutnie niezwykle ciekawe i wciągające. Nie przechodzi się przez wieś mówiąc jedynie dzień dobry znajomym krzątającym się w swoich obejściach. Nie tyle, że trzeba, wypada, należy itp. się zatrzymać i zamienić choć po kilka zdań, ale tak się po prostu robi, tak jest po prostu naturalnie i, co ciekawe, wsiąkliśmy w ten stan, popłynęliśmy z tym nurtem z nieopisana przyjemnością.

Zrobiliśmy też ostatnio kilka motorkowych objazdów okolicznych wsi (szuter, błoto, teren, czasem hardkorowy z wystającymi koralowcami, przebite dętki to codzienność, honda XRM 125, najpopularniejszy filipiński pierdoped daje mocno radę) i niezmiennie jesteśmy witani niezwykle ciepło, ten gest uniesienia brwi, o którym pisałem wcześniej czyni po prostu cuda jeżeli chodzi o przełamywanie pewnej niepewności miejscowej ludności co do tego z jakim rodzajem przybysza mają do czynienia. W ogóle nie ma możliwości, że na Filipiny nie wrócimy i mam nadzieję, że wcześniej raczej, niż później.

Ale miało być o płynięciu, pływa się zazwyczaj w jakim płynie i tego płynu było w ostatni weekend sporo, bo w Marikabanie zawitała doroczna obwoźna Fiesta, największa impreza lokalnej społeczności. Całe zamieszanie rozpoczęło się już w czwartek, a poprzedzone było paroma tygodniami mniejszych imprez (konkursy, turnieje sportowe, zabawy taneczne), o których już wspominałem. No ale Fiesta, taka prawdziwa, jest raz w roku i to był nasz czas.

Całą wieś i okolicę (a na kulminacyjną noc całą dosłownie wyspa, były TŁUMY) zbierają się w okolicach boiska do koszykówki, które jest epicentrum wydarzeń, wokół rozstawiają się stoiska gastronomiczno-rozrywkowe, w okolicznych sklepach kończy się cały asortyment płynny, po czym sklepikarze zamykają budy i dołączają do zabawy, kwitnie hazard (po początkowej super passie, przerąbaliśmy w jakąś godzinkę wszystko, co mieliśmy na te zabawę przeznaczone, ale kwota nie zabija, nie napiszę o jaką chodzi, żeby się nie narazić na śmieszność), tańce trwają do wczesnych godzin rannych, potem niedobitki przenoszą się na plaże na afterka.

Na afterku urządza się wielkie ogniska ( w sumie nie wiem, czy to tradycją, ale wyszliśmy ekipą na plaże, za nami tłumek że dwudziestu nastolatków, który sam z siebie takie ognisko urządził) i przez te ogniska urządza się skoki. Płoną suche liście palmowe, a płomienie buchają na dosłownie dwa metry w górę, ale nie takie rzeczy się z chłopakami robiło. Monia była trochę wscieknieta, włosy na głowie, brwiach, rzęsach i brodzie mam częściowo popalone do dziś (na nogach nie mam prawie wcale) ale oj było warto, tym bardziej, że przecież taki skok to jest chwilą moment i nie ma opcji, żeby się stała jakąś krzywda (no chyba, że włosom).

Kulminacyjnym punktem dnia pierwszego były wybory małej miss wsi, niezwykle urocze dziewczynki dawały z siebie wszystko, nam zabawę popsuł fakt, że poszła fama, że wybory są ustawione. Coś musiało być na rzeczy, bo na początku imprezy przysiadł się do nas John (ten od blizn), plotkę potwierdził, po czym prawidłowo wskazał dziewczynkę, która potem zwyciężyła. Chciałbym wierzyć, że to wymysł, tym bardziej, że wygrała córka znajome, a poza tym startowało kilka przeuroczych dziewczynek, które znamy dobrze, bo często przychodzą do nas na plaże, a na skuterze rozpoznają nas nawet w nocy, gdzie ja ledwo dostrzegam ich twarze w lichym świetle reflektora i wykrzykują w głos nasze imiona (to zresztą jest codzienność). Dziewczynki na drugi dzień wpadły nawet na plaże wystrojone jeszcze w takie diademy z wyborów, na szczęście dla każdej z nich znalazła się poprzedniego wieczora szarfa wicemiss i jakieś chyba nagrody pocieszenia. Ogólnie było to dla nich ogromnie ważne przeżycie.

Imprezy taneczne już opisywałem, z tym, że tym razem był taki tłum, że ludzie ledwo mieścili się na boisku, a wychodząc po każdej piosence wpadali na krzesła poustawiane wokół naszego VIPowskiego stolika, bo znowu go mieliśmy i dzieliliśmy z ekipą, rodziną DenDen i znajomymi ze wsi. Dodatkowo ludzi było tyle, że exodus z parkietu nie rozpoczynał się jak zwykle po wybrzmieniu ostatnich taktów piosenek, tylko na kilkanaście sekund wcześniej. Wyglądało to dosyć komicznie, bo cześć osób się bawi, cześć się już tłoczy w kierunku wyjścia (boisko jest otoczone murem i te właśnie mury się opuszcza), cześć już powoli szykuje się do wejścia na następny kawałek, w wejściu na samym środku ustawiony jest stolik obsługi, który dodatkowo utrudnia przepływ tłumu, chaos.

Na szczęście nie musieliśmy się w to bawić, bo mieliśmy ten stolik. Zatem potańczyliśmy ostro z chłopakami i dziewczynami, oprócz Domela od szamanów byli akurat Ignacy z Justyną z Warszawy, przyjechali też panowie informatycy z Santa Fe (ledwo potem zdążyli na poranny prom, który miał ich zawieźć na samolot do Singapuru) i dwie mocne łaski z Warszawy Marta i Kasia, więc nie dziwota, że było bardzo miło.

Ostatniej nocy zjechało się tak duże towarzystwo, że momentami czułem się niepewnie, mimo, że byliśmy że znajomymi miejscowymi i ogólnie części imprezowiczów już się opatrzyliśmy. Nadal jednak wśród innej części budziliśmy spore zainteresowanie z powodu wzrostu, koloru skóry, a przede wszystkim włosów, sposobu tańca itp. Ale, choć niektórzy z tych miejscowych radzili, żeby się samemu po okolicy nie szwędać, obyło się bez ekscesów. Jeden chłopak dostał podobno szybkiego strzała w gębę, ale w tłumie i nie wiedział nawet od kogo (niby pamiętał czerwoną koszulkę napastnika). Hubert potem opowiadał, że widział grupkę młodzieży, a wśród nich chłopaka, który w pośpiechu zdejmował koszulkę by utrudnić identyfikacje :-), ale nie wiem, czy te incydenty były że sobą powiązane. Raczej wątpię.

Ogólnie impreza mocno na plus, ale daliśmy w palnik trochę za mocno, dodatkowo Marcin (ten z plaży)wodował swoją łódkę i też akurat była okazja do świętowania, ta Kacha z Warszawy to już w ogóle kwas nienasycony, więc ostatnia imprezę kończyliśmy jakoś o dziesiątej nad ranem, a że w sklepie u Marcina, obok którego chaty siedzieliśmy, ostały się tylko 2 butelki piwa, trzeba było kupić flaszkę lokalnego rumu Tanduay. Napiszę tylko, za ta bezczelna, dokonana w biały dzień zdrada Emperadora poskutkowała dotkliwym kacem i litościwie spuśćmy na resztę zasłonę milczenia ;-) Pamiętajcie kochani, że alkohol jest dla ludzi, którzy znają słowo umiar

Z Justyna, Ignacym, Mateuszem i Andrezejem

Dodaj napis

Ladyboy Barbie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *