Wyjeżdżając do Azji jak najbardziej spodziewaliśmy się hałasu. W tętniących życiem metropoliach tej części świata ma on swój urok i nie przeszkadza, bo jest nieodłącznym, nadającym kolorytu elementem.
Jako ilustrację tej myśli pozwoliłem sobie sfabrykować i wkleić obok swój pierwszy i pewnie ostatni taki oto (powiedzmy, że humorystyczny) obrazek zwany przez młodzież niezbyt trafnie memem.
O ryczących piłach spalinowych wspominałem już pewnie wielokrotnie, bo dźwięk niesie się daleko i trudno od niego uciec. Tutaj znów apogeum hałasu przypadło na po-tajfunowe miesiące zimowe, wydawało się sprawą oczywistą i poza brakiem prądu i internetu było przyczyną czasowej przeprowadzki na Siquijor. Tam jednak w ramach robót komunalnych usuwano właśnie wzdłuż głównej drogi okalającej wyspę zagrażające bezpieczeństwu palmy kokosowe, upuszczające niespodziewanie na głowy zmotoryzowanych pechowców paro-kilowe orzechy. O zagrożeniu zdrowia i życia wynikającym ze zderzenia takiego kokosa z czaszką opowiadał już kiedyś Huberto. Nie można go bagatelizować, ale z drugiej strony ogłuszający ryk tych maszyn sprawia, że człowiek nad sensem wycinki zastanawia się nieco dłużej. Nasz domek w San Juan znajdował się dodatkowo w niedalekim sąsiedztwie czegoś na kształt warsztatu kowalskiego, a po drugiej stronie drogi była szlifiernia drewna na łodzie. To tak dla pełnego obrazu.
Istotnym elementem po-tajfunowej filharmonii były również warczące w całym miasteczku dziesiątki agregatów prądotwórczych. Elektryczność miała wrócić dopiero po paru miesiącach, więc w tym przypadku sprawa była zrozumiała. Warkot zresztą określało się wtedy mianem radosnego pyrkania, taki miał człowiek stosunek do tematu i był szczęśliwy, że nie siedzi przy świecach i ma w lodówce zimne piwo. Obecnie generatory uruchamiane są sporadycznie. Poza rozruchami serwisowymi z naszego skorzystaliśmy raz, gdy zapowiadano trzydniową przerwę w dostawie prądu. Ostatecznie skończyło sie na niecałych dwóch dniach, a ostatnimi czasy przerwy zdarzają się co drugi dzień na godzinę może, bez tragedii.
A same fiesty nie mogą obejść się bez maszerujących orkiestr, które uwielbiam, a w których skład wchodzi po kilkanaście różnej wielkości tamburynów, werbli, donośnych bębnów, jakichś mniej pulsujących instrumentów perkusyjnych typu cymbały i trójkąty, a te bardziej zajebiste maja jeszcze super sekcje dęte. Taka orkiestra potrafi zacząć występ o trzeciej nad ranem. Zupełnie poważnie. Którejś nocy nie chciało mi się za bardzo spać, więc kierując się słuchem postanowiłem podjechać. W naprowadzaniu nie przeszkadzał dźwięk silnika, więc macie mniej więcej pojęcie, że muzyka niosła się konkretnie. W trakcie występu (byłem jedynym widzem, Monia nie chciała jechać) doczłapali się tam jacyś zaspani miejscowi. Chyba żeby robić dym, ale dowiedziawszy się o co chodzi wrócili do łóżek. Fiesta to rzecz święta.
Ciąg dalszy nastąpi, bo im dłużej piszę tym więcej przychodzi mi do głowy. Aż niewiarygodne, że na te wszystkie odgłosy człowiek zdążył się uodpornić, a niektóre nawet polubić i nauczyć się nimi cieszyć.
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.
Tak mi z pobytu na Filipinach zapadły w pamięć te niekończące się remonty oraz koguty.
Koguty były wszędzie, nawet na bezludnych (wydawałoby się) wysepkach ;)
Nie da się od nich uciec, najbliższą szkółkę walki dla ptaków mamy 50 metrów od okna sypialni :-)
Kochani kiedy wracacie? Jak pisaliscie, że opuszczacie Siquijor, to już miałam nadzieję, że zmierzacie w kierunku Poznania :)
Ja straciłam pracę, mam teraz czas, żeby nadrobić waszego bloga, co już czynię od paru dni…
Szkoda roboty Ola, ale znajdzie sie inna, lepsza.
Na powrót do Poznania na razie się nie zanosi. Z pewnością wybierzemy się w odwiedziny, ale to raczej nie jesienią, ani tym bardziej zimą. Trzymajcie się, pozdrawiamy.