Cisza i spokój na Filipinach? Ależ byliśmy naiwnymi łosiami… Dlaczego Filipiny są najgłośniejszym z krajów, w których dotychczas mieszkaliśmy

Uwaga: w poniższy tekst mniej lub bardziej świadomie wpleciono pewną dozę przesady i celowego przejaskrawienia. To nie jest narzekactwo, lecz luźny opis rzeczywistości zaprawiony sympatią. Zapraszamy.

 

Wyjeżdżając do Azji jak najbardziej spodziewaliśmy się hałasu. W tętniących życiem metropoliach tej części świata ma on swój urok i nie przeszkadza, bo jest nieodłącznym, nadającym kolorytu elementem.

Za to małe pacyficzne wyspy, dość powszechnie określane mianem rajskich, to przecież oaza łagodności, złote piaszczyste plaże, przyjemny szmer głaskanych bryzą liści palm i kojący szum leniwie falującego oceanu. Wystarczy popatrzeć na fotografie, prawda? No niestety nie bardzo.

 

Jako ilustrację tej myśli pozwoliłem sobie sfabrykować i wkleić obok swój pierwszy i pewnie ostatni taki oto (powiedzmy, że humorystyczny) obrazek zwany przez młodzież niezbyt trafnie memem.

halas-mem

Przy okazji polecam książkę Susan Balckomore 'Maszyna memowa’, w której autorka przybliża zarówno sam zapropodnowany przez Dawkinsa termin mem jak i podstawy koncepcji na nową gałąź wiedzy zwaną memetyką. Ciekawa lektura.Zatem kilka zdań o nieustannej wrzawie panującej na filipińskiej prowincji. Ona nigdy nie cichnie, stale dobija się do uszu zarówno odgłosami natury, jak i tymi generowanymi przez jej mieszkańców.
Tę piękną krainę zamieszkuje naród niezamożny, co przekłada się na mało zaawansowane technologicznie budownictwo, najczęściej metodą gospodarczą i na raty. Budowa praktycznie nie kończy się nigdy, przez okrągły rok dokonuje się bieżących napraw, trwają prace ulepszeniowe i modernizacyjne, a do istniejących struktur  w sposób mniej lub bardziej przemyślany dokleja się prowizoryczne dobudówki. To wszystko przy pomocy prostych narzędzi i materiałów: młotek, stolarska piła ręczna, gwoździe, drewno kokosowe, blacha falista itp. Dać to wszystko naraz do rąk miejscowym fachurom i rodzi się szorstka kakafonia tyleż nierytmiczna, co irytująca, zwłaszcza o poranku.  Powyższego nie można zrzucić jedynie na karb tajfunu Yolanda (nasza wcześniejsza relacja z tego nieprzyjemnego wydarzenia tutaj), bo przed jego nadejściem było to samo, choć może z nieco mniejszym natężeniem, a po drugie mieszkając w oszczędzonym przez żywioł San Juan natknęliśmy się na równie hałaśliwy rodzaj rzemiosła.

O ryczących piłach spalinowych wspominałem już pewnie wielokrotnie, bo dźwięk niesie się daleko i trudno od niego uciec. Tutaj znów apogeum hałasu przypadło na po-tajfunowe miesiące zimowe, wydawało się sprawą oczywistą i poza brakiem prądu i internetu było przyczyną czasowej przeprowadzki na Siquijor. Tam jednak w ramach robót komunalnych usuwano właśnie wzdłuż głównej drogi okalającej wyspę zagrażające bezpieczeństwu palmy kokosowe, upuszczające niespodziewanie na głowy zmotoryzowanych pechowców paro-kilowe orzechy. O zagrożeniu zdrowia i życia wynikającym ze zderzenia takiego kokosa z czaszką opowiadał już kiedyś Huberto.  Nie można go bagatelizować, ale z drugiej strony ogłuszający ryk tych maszyn sprawia, że człowiek nad sensem wycinki zastanawia się nieco dłużej. Nasz domek w San Juan znajdował się dodatkowo w niedalekim sąsiedztwie czegoś na kształt warsztatu kowalskiego, a po drugiej stronie drogi była szlifiernia drewna na łodzie. To tak dla pełnego obrazu.

 

Istotnym elementem po-tajfunowej filharmonii były również warczące w całym miasteczku dziesiątki agregatów prądotwórczych. Elektryczność miała wrócić dopiero po paru miesiącach, więc w tym przypadku sprawa była zrozumiała. Warkot zresztą określało się wtedy mianem radosnego pyrkania, taki miał człowiek stosunek do tematu i był szczęśliwy, że nie siedzi przy świecach i ma w lodówce zimne piwo. Obecnie generatory uruchamiane są sporadycznie. Poza rozruchami serwisowymi z naszego skorzystaliśmy raz, gdy zapowiadano trzydniową przerwę w dostawie prądu. Ostatecznie skończyło sie na niecałych dwóch dniach, a ostatnimi czasy przerwy zdarzają się co drugi dzień na godzinę może, bez tragedii.

Filipińczycy uwielbiają muzykę. Jeżeli chodzi o estetykę Europejczyk mógłby mieć zastrzeżenia, ale gusta są sprawą indywidualną, a dzisiaj nie o to nawet chodzi. O sprzęcie grającym domowego użytku i repertuarze granym bez względu na porę dnia i nocy było w krótkim wpisie ‘Muzyka na filipińskiej wsi’. Do inicjatyw prywatnych dochodzą oczywiście głośniki o gabarytach trójdrzwiowych szaf na odzież sprowadzane do sołectw z okazji lokalnych fiest i innych okoliczności towarzyskich typu przyjęcia urodzinowe, chrzciny i oczywiście kilkudniowe imprezy ślubne.

 

A same fiesty nie mogą obejść się bez maszerujących orkiestr, które uwielbiam, a w których skład wchodzi po kilkanaście różnej wielkości tamburynów, werbli, donośnych bębnów, jakichś mniej pulsujących instrumentów perkusyjnych typu cymbały i trójkąty, a te bardziej zajebiste maja jeszcze super sekcje dęte. Taka orkiestra potrafi zacząć występ o trzeciej nad ranem. Zupełnie poważnie. Którejś nocy nie chciało mi się za bardzo spać, więc kierując się słuchem postanowiłem podjechać. W naprowadzaniu nie przeszkadzał dźwięk silnika, więc macie mniej więcej pojęcie, że muzyka niosła się konkretnie. W trakcie występu (byłem jedynym widzem, Monia nie chciała jechać) doczłapali się tam jacyś zaspani miejscowi. Chyba żeby robić dym, ale dowiedziawszy się o co chodzi wrócili do łóżek. Fiesta to rzecz święta.

Ciąg dalszy nastąpi, bo im dłużej piszę tym więcej przychodzi mi do głowy.  Aż  niewiarygodne, że na te wszystkie odgłosy człowiek zdążył się uodpornić, a niektóre nawet polubić i nauczyć się nimi cieszyć.

WH3A3846 WH3A2329-copy IMG_5890_1414-copy IMG_5470-copy DSCN0686 DSCN0484 WH3A2344-copy DSCN0490 WH3A1538 WH3A8143_5910 IMG_6988_4510 WH3A4917_1586

4 thoughts on “Cisza i spokój na Filipinach? Ależ byliśmy naiwnymi łosiami… Dlaczego Filipiny są najgłośniejszym z krajów, w których dotychczas mieszkaliśmy”

  1. Tak mi z pobytu na Filipinach zapadły w pamięć te niekończące się remonty oraz koguty.
    Koguty były wszędzie, nawet na bezludnych (wydawałoby się) wysepkach ;)

  2. Kochani kiedy wracacie? Jak pisaliscie, że opuszczacie Siquijor, to już miałam nadzieję, że zmierzacie w kierunku Poznania :)
    Ja straciłam pracę, mam teraz czas, żeby nadrobić waszego bloga, co już czynię od paru dni…

    1. Szkoda roboty Ola, ale znajdzie sie inna, lepsza.

      Na powrót do Poznania na razie się nie zanosi. Z pewnością wybierzemy się w odwiedziny, ale to raczej nie jesienią, ani tym bardziej zimą. Trzymajcie się, pozdrawiamy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *