Piszę całej czwórce, bo w ostatnia noc poznaliśmy w Bangkoku Wiolettę i Adama z Gdańska i razem ruszyliśmy na północ, a jutro w góry, chyba, bo Adamowi wczoraj spuchła kostka i jest znak zapytania. Więc i te bilety lotnicze poszły w kanał, pozostało się tego śmiać, ale warto będzie wyciągnąć solidna nauczkę, żeby takie wtopy się nie powtarzały w przyszłości, bo szkoda czasu i kasy. Na tym złym lotnisku kupiliśmy jednak drugi raz bilety do Chiang Mai, poszliśmy coś zjeść, wsiedliśmy do samolotu i około północy byliśmy u celu.
Nocne targi kończą się tutaj znacznie szybciej niż w Bangkoku, więc zanim znaleźliśmy się w centrum stragany zaczęły się zwijać. Zostawiliśmy dziewczyny z bagażami na kuflu piwa i poszliśmy szukać zakwaterowania. Było trochę przygód, ale ostatecznie, już z pomocą dziewczyn, znaleźliśmy przyjemny hotelik nieopodal centrum gdzie zatrzymaliśmy się na dwie noce, a kolejne dwie spędzamy w Gap’s House, o którym czytaliśmy jeszcze w Polsce i który organizuje dwu- i trzydniowe trekkingi po dżungli i górach, a Monia namawiała na taka przygodę. Przystałem z radością. Zatem jutro ruszamy i nie wiem jak będzie z siecią i telefonami przez najbliższe parę dni.
Chiang Mai jest miastem znacznie spokojniejszym od Bangkoku, życie toczy się spokojniej, ruch uliczny jest mniej intensywny, ludzie cichsi, budownictwo niższe. W centrum znajduje się dzielnica historyczną otoczona murem i fosa. Wewnątrz murów znajdują się świątynie Wat Chiang Mun i największa w mieście, robiąca oszołamiające wrażenie Wat Phra Singh, w obu właściwie nieustannie czuwają na modlitwie buddyjscy mnisi. Podziwiam ich cierpliwość i zdolność koncentracji, bo nierzadko aparaty pstrykają im przy samych uszach.
Zaraz przy niej codziennie od popołudnia do mniej więcej północy, może trochę dłużej, rozkładają się że straganami tysiące sprzedawców, a towarzyszy temu różnego rodzaju rozrywka, wybraliśmy tajski boks, siedem, albo osiem pieciorundowych walk, najcięższa kategoria 60kg, naród tu panie jakiś niewyrośnięty. Pokazów erotycznych zdecydowanie mniej, właściwie chyba tylko raz, czy dwa razy ktoś nas na to namawiał.
15 kilometrów od miasta, na stromej i wysokiej górze po której wije się kreta droga na szczyt, znajduje się świątynia Wat Phra That Doi Suthep. Jest to najświętsze miejsce dla tajskich buddystów i robi ogromne wrażenie, a z góry rozciąga się wspaniały widok na miasto, mam nadzieję, że będzie widać na zdjęciach. Sama świątynie nie jest duża, w ogóle bez porównania z tłumami w Częstochowie. Na początku nieco żałowałem, że jest dość późno i szybko zrobi się ciemno, ale po zmroku rozświetlone budynki świątyń, posągi i pagody wyglądają niezwykle spektakularnie.
Wokół miasta zlokalizowane są liczne atrakcje dla turystów, Monia trochę nalegała, bo uwielbia koty, więc pojechaliśmy do królestwa tygrysów, pochodzić po tych klatkach, popykać zdjęcia z kocurami itp. Osobiście miałem mieszane uczucia, mimo zapewnień opiekunów, że zwierzęta są bardzo dobrze traktowane, nie dostają uspokajających, narkotyków itp. Nie wiem, czy w to wierzyć, ale nawet jakby, to o ile do pewnego stopnia rozumiem wielkie ogrody zoologiczne prowadzące działalność naukową, programy rozrodcze, badania genetyczne itp., tak tutaj nie byłem przekonany i bardziej skłonny ku opcji, że smutny był to raczej show, więc jestem na nie.
Kolejną ‘atrakcja’ miał być pokaż krokodyli, ale tutaj po pięciu minutach po prostu wyszedłem z areny, może nie wstrząśnięty, ale mocno zdegustowany, bo nie lubię dręczenia zwierząt, a robienie tego w celach zarobkowych powinno być karane jeszcze surowiej. Staram się takie atrakcje tłumaczyć biedą w innym przypadku lokalnej ludności, ale przychodzi mi to z trudem. Dziwi natomiast zainteresowanie turystów tego typu rozrywka. Zgodnie z Monia doszliśmy do wniosku, że odpuszczamy wszelkie inne pokazy, do obejrzenia których zachęcał taksówkarz, małpy, węże, chyba jakieś robaki, i na dokładkę orchidee, bo męczenie roślin też jest słabe :-)
Pojechaliśmy do świątyni Wat Phra That Doi Suthep, o której wyżej i człowiek od razu ponownie zrozumiał co w tym kraju jest takiego zajebiście pociągającego. Wieczorem jedynie mały drink, bo organizm dawał już oznaki zmęczenia materiału, w końcu dwunastogodzinny sen, dziś od rana posiłek, lektura, internet, odpoczynek, bo czas nas właściwie nie goni i jutro ruszamy w góry. Monia planuje jeszcze na popołudnie tajski masaż, się zobaczy :-)
Świątynia Wat Phra Singh wzniesiona została w 1345 roku przez króla Pha Yoo dla uczczenia jego ojca – Khama Fu. Bezcennym skarbem świątyni są manuskrypty zapisane na liściach palmowych oraz teksty i scenki rodzajowe pokrywające jej ściany. Na malowidłach dostrzeżemy uwiecznione klatki z życia codziennego XIV-wiecznych Tajów, poznamy ich dawne obyczaje i stroje. W świątyni tej przechowywane są także niezwykle cenne wizerunki Oświeconego np. Phra Phutthasihing Buddha z XIV w.
Świątynia Wat Chedi Luang ta określana bywa mianem „Filaru Miasta”, ponieważ znajduje się dokładnie w jego centrum, przy Prapokklao Road. Najbardziej charakterystyczną budowlą tego zespołu świątynnego jest masywna, kwadratowa chedi. Tajowie wierzą, że we wnętrzu świątyni Wat Chedi Luang przebywa duch znany jako Prueksa Thevada, który strzeże miasta od wojen i zamieszek, a także dba o to, by deszcz spadł w porę. W związku z tym duch-strażnik cieszy się wielkim szacunkiem rolników. Podobno przechowywano tu także posąg Szmaragdowego Buddy (dziś znajduje się on w Wat Phra Kaeo w Bangkoku).
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.