Wspominałem wcześniej, że dużą wagę na Filipinach przywiązuje się do najogólniej mówiąc magii, czarów, wróżb i luźno powiązanej z tym wszystkim medycyny naturalnej. W wiosce w której mieszkamy jest dwóch szamanów, jeden zajmuje się sprawami związanymi z lądem, drugi z woda. Nigdy z Monia nie czuliśmy, jak to dzisiaj mawia młodzież, zajawek na tego typu tematy, więc nie bardzo mieliśmy z nimi do czynienia. Gdy zaproponowano nam po przyjeździe leczniczo-magiczne seanse, jako lokalną atrakcje niespecjalnie dostępna dla każdego turysty ośrodkowego to jednak grzecznie odmówiliśmy i podziękowaliśmy.
Wracaliśmy bowiem w ciemnościach i po imprezie się jakby łatwiej z krętych ścieżek wypada, więc wypadł jeden Mareczek, chłopak z Dublina, znaczy z Polski, ale mieszka w Dublinie, żeglarz, masarz-amator, joker, ekonom, podróżnik, człowiek encyklopedia oraz erotoman gawędziarz. Jednym słowem zajebisty koło i też myślę, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie, bo po pierwsze primo jesteśmy już ustawieni na letnia wizytę w Irlandii, po drugie primo pociąga nas żeglarstwo, a uchylają się drzwi, po trzecie primo bliski kumpel Marka ma szkole nurkowa na Mauritiusie, więc będziemy badać temat praktyk nurkowych nie tylko na Koh Tao, a po czwarte i ostatnie primo ultimo to naprawdę fajny chłopak.
Ale do rzeczy: zanim dotarliśmy do chaty szamana zrobiło się już zupełnie ciemno, przed chata, pod taką wiata siedziało przy stole że 20 może 30 osób, a sam szaman był już właściwie gotowy. Nie wiem, czym się wprowadził na wyższy poziom świadomości, ale wyglądało na to, że najpowszechniejszym, ogólnodostępnym płynem znanym człowiekowi pod każda szerokością i długością geograficzną.
Przywitaliśmy się z gospodarzem, złożyliśmy życzenia, postawiliśmy przed towarzystwem kratę browara i parę butelek rumu i usiedliśmy na naprędce zorganizowanych ławkach. Towarzystwo słabo było widać, a w takich okolicznościach ciężko o integracje, ale nasza ekipą wyjęła zabrane z myślą o drodze powrotnej latarki, podwiesiliśmy je pod tą wiata i było dużo lepiej. Miejscowi zorientowali się chyba wtedy, że faktycznie bez światła się słabo w nocy siedzi i zaczęło się jakieś zamieszania. By nie nudzić, wiata za kilkanaście minut była normalnie rozświetlona żarówkami a prąd pociągnięty przez zarosła przedłużaczami z wioski, w pobliżu której szaman mieszkał.
Wtedy się zaczęło na dobre, nie będę się rozpisywał, ale wspomnę, że tą wieś i tą chata to był totalny żywiec, native w czystej postaci, ludzie biedni, acz jak zwykle otwarci i zaciekawieni, na swój sposób dumni i zaszczyceni, że pod ich dachem, przy ich stole zasiadają tak znakomici, międzynarodowi goście. Mówili, że będą ten wieczór długo na wyspie wspominać.
Poczęstunek składał się z rosołu, Monia mówiła, że mięso jakieś inne od tego, do którego przywykliśmy, kura okazała się kogutem i to z tych walecznych, nie tłustych, do tego jakiś ryż itp. Zjedliśmy nie tylko z grzeczności, ale właściwie z apetytem wywołanym ciekawością.
Początkowo część gości twierdziła, że głośne śpiewy w dżungli nie wróżą nic dobrego, ale szaman powiedział, że spoko, dawajcie, więc najpierw nasza ekipą po polsku, a potem oni po filipińsku, odśpiewaliśmy huczne ‘sto lat’ i nastąpił etap zwany pogaduchami, czy jak kto woli zajęciami w podgrupach, porobiliśmy parę fotek. To znowu potrwało parę godzin i tak chyba przed północą ktoś rzucił hasło, że w wiosce jest maszyna do karaoke.
Wspominałem, że Filipińczycy to uwielbiają i maszyna musi być i basta, nawet jak nie ma pralki, czy odkurzacza, no z tym odkurzaczem to już sobie robię jaja, nie ma takiego wynalazku w ogóle, a i nie wiem, czy w Maricabanie ktoś dysponuje pralką. Ale uderzyliśmy z chaty szamana prosto na to karaoke i było znów super, maszyna przykryta strzechą, wokół niej zgromadzeni mieszkańcy wsi, każdy po kolei bierze mikrofon, wybiera z katalogu numer piosenki (są do wyboru piosenki w różnych językach, polskiego niestety nie było, ale wybór był imponujący, katalog grubaśny) i zaczyna się występ, po którym maszyna wystawia notę za walory artystyczne i zgodność z oryginałem.
Podkład muzyczny jest profesjonalny (jak ktoś oglądał ‘Szanse na sukces’ to wie o co biega), zatem bez linii melodycznej, więc mój ‘New York, New York’ Franka Sinatry wyszedł tak raczej średnio na jeża, na pocieszenie wiem, że to trudna piosenka. Było około północy, wieś bawiła się w najlepsze, a kilkuletnie dzieci ani myślały o śnie. Też miałem wrażenie, że nasze odwiedziny były takim w tej wiosce małym wydarzeniem, nieczęsto się pewnie zdarza, że w środku nocy trafia tam zagraniczna ekipą i do tego mocno rozśpiewana, no bo przecież byliśmy już po urodzinach.
Ciekawą sprawa jest filipińskie nieformalne przywitanie, polegające na szerokim rozwarciu oczu i jednoczesnym podniesieniu obu brwi połączone z ruchem głowy w górę (taki ruch jak w naszym dzień dobry, tylko zamiast pochylać głowę, zadziera się nos do góry). Uwagę na to zwrócił Mareczek (uważny obserwator rzeczywistości) i jakoś nas wzięło, bo nie wiem czemu gest wydaje się bardzo komiczny.
Dziewięć na dziesięć osób zareaguje odwzajemnieniem takiego powitania, tą jedną jest po prostu zbyt zdziwioną. No więc chodzimy po wsi (bo żeby dojść do plaży trzeba przez część wsi przejść, jakieś 5 minut) i tak zadzieramy te nosy, rozwiaramy powieki i unosimy brwi, to samo gdy wjeżdżamy skuterem do Santa Fe, czy Bantayanu. I tak trzeba zwolnić, bo ruch (głównie piesi i pędzone pedałami tricykle) bywa natężony i nieprzewidywalny, więc dlaczego nie umilić sobie podróży witając mieszkańców odwiedzanego miasteczka w sposób tylko im znany. Budzi to niezmiennie sympatyczna reakcję, dodatkowo jest niezwykle ciekawe, bo naprawdę przysiągłbym, że każdy miejscowy wypracował dla siebie jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny styl.
Na Bantayanie pojawiła się też nowa ekipą, dwóch chłopaków z Wrocławia, którzy fajnie kombinują, by osiedlić się w tropikach, a czarna robotę odwalać zdalnie przez sieć, są bowiem informatykami, Mateusz jest programistą i siedząc z nami wieczorem przy stole klepie kod serwisom internetowym, a Andrzeju zajmuje się grafika. Scenka rodzajowa: siedzimy wszyscy razem późnym wieczorem i gadamy o pierdołach, normalną towarzyska nasiadowa, młodzi jednak mają przed sobą kompy i pada pytanie: ‘to co chłopaki, kiedy kończycie pracę?’ Z tej dwójki rekrutuje się kolejny kaleką na chacie, Mat bowiem zaliczył potencjalnie groźny ślizg na motorku i przez ostatnie dni przyjmuje przeciwinfekcyjne antybiotyki, na widok browara obchodzi się że złością smakiem i liże rany, które jednak wydają się wyglądać coraz lepiej. Trzymamy kciuki.
Kontuzja nie przeszkodziła mu jednak zaangażować się w pomoc przy przygotowywaniu jackfruit curry, czyli curry z jackfruita (normalnie by się moją profesorka od translatoryki aż wzdrygnęła widząc to jakże zgrabne tłumaczenie. Ale przecież curry to każdy wie co to jest, a jackfruit to z kolei ja nie wiem jak jest po polsku (edit: owoc drzewa chlebowego, chlebowiec). Owoc jest wielkości tak że dwóch piłek lekarskich, czyli ogromny i niełatwo go oprawić, internet słabo trybił, więc poszliśmy na żywioł. Kroił Mateusz i po chwili miał łapy upieprzone czymś, co w konsystencji przypominało bardzo rzadką i wyjątkowo lepką, klejącą gumę do żucia. No nie chciało to za cholerę zejść z łap, ani alkoholem (takim czystym, do celów medycznych), ani piaskiem, ani solą, chyba też octu próbowaliśmy, masakra, a Mateusz miał jeszcze tego wieczoru popracować. Trzeba było się jednak przeprosić z internetem i jakoś otworzyć googla, naświetlić mu problem i dowiedzieć się, że kleista masę najlepiej usuwać olejem kokosowym. Zeszło po minucie, potęga wiedzy w sieci znowu o sobie przypomniała.
Po wspólnym uporaniu się z tymi brudnymi łapami i sajgonem w kuchni, Monia przygotowała z tego jackfriuta smakowite curry z ryżem. Wyszło to fajnie, z kokosami, chilli, czosnkiem, imbirem itd., bo ten owoc ma bardzo ciekawą teksturę (fakturę?) i smak, często określany jest mianem vegetable meat, czyli warzywnego mięsa (też mało zgrabne tłumaczenie)
Wieś, a właściwie te spora część, w której się zatrzymaliśmy, zamieszkuje połączony wieżami rodzinnymi klan i wszyscy żyją że sobą w dużej bliskości, zarówno fizycznej (chałupy są postawione blisko siebie, mieszkańcy co rusz mają okazję do interakcji) jak i psychicznej, czuje się, że każdy z każdym nauczył się koegzystować w harmonii i zgodzie, nie ma tutaj zresztą innej opcji. Nie ma tutaj miejsca na izolacje, w przeciwieństwie do miast, w których paradoksalnie mieszkają tłumy, a niejeden czuje się samotny i, co niezwykle smutne, zasadniczo da się przeżyć całe życie nie angażując się w bliższe relację z kimkolwiek, taką samotność w tłumie. Tego tu nie ma.
filmik: 100 lat dla szamana po polsku i filipinsku
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.