Któregoś luźniejszego popołudnia pomyśleliśmy, żeby wsiąść do pociągu byle jakiego, tylko że był to autobus, i pojechać tam gdzie nas zawiezie i po prostu sobie nim wrócić. Jak już wywiózł nas na totalne zadupie nastąpiła awaria, której nazwy po tajsku nie pamiętam, choć brzmiała głownie jak przekleństwa i z dalszej jazdy (i powrotu) nici. No nic, tu musi być jakaś cywilizacją i na pewno pojedzie następny.
Tak bez sensu nie będziemy czekać, więc poszliśmy do lokalnego sklepiku, ja po piwo, Monia po wodę, ceny lepsze niż wszędzie indziej, ludzie mega uprzejmi i uśmiechnięci, mimo, że o jakiejkolwiek komunikacji werbalnej nie było mowy.
Dzieciaki, które zachęcane przez dorosłych wyciągały do uścisku mała dłoń, najpierw po tym uścisku uciekały zażenowane, acz uśmiechnięte schować się za kolanem rodzica, a potem wręcz skakały z radości.
Dwie budki sprzedaży biletów, w jednym na ladzie pies i jego właściciel-sprzedawca, w drugiej kobieta z kotem. Historii o ich wzajemnych stosunkach można napisać milion, więc się trochę pośmialiśmy. Autobus w końcu nadjechał, zawsze przecież nadjeżdża :-) Kilka zdjęć z okna ponizej. Pozdrawiamy.
Krotki filmik na you tube
https://www.youtube.com/watch?v=rLVW8UK8ukU&feature=g-crec-u
czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy,
sam też stoję trochę z boku,
wiem, że dobrze jest być i dobrze jest mieć,
już nie mieszkam w bardzo długim bloku. za grabażem.