Filipiny – prom Cebu -> Bohol -> Siquijor – drogi na południe ciąg dalszy

Człowiek w Azji bardzo szybko uczy się cierpliwości, wyrozumiałości, akceptacji i niespinania na aspekty życia, na które nie ma za bardzo wpływu. Podróż na Siquijor zaplanowaliśmy tak, żeby bez ciśnienia, pośpiechu i mocowania się z ciężarami zamienić ją w relaksacyjną wycieczkę. Zakupiwszy bilety na godzinę trzynastą następnego dnia, udaliśmy się spacerkiem przez całe miasto na tę pieczoną świnię od Bourdaina, wypiliśmy do niej po browarku, wróciliśmy do domu porozmawiać jeszcze chwilę z naszymi gospodarzami i chyba koło dziesiątej byliśmy w łóżkach, by ze spokojem dotrzeć rano na czas do portu.
Zaokrętowanie przebiegło sprawnie, skierowani przez umundurowaną obsługę podbiliśmy na górny pokład, gdzie naszym oczom ukazała się ogromna, koedukacyjna pływająca więzienna cela z setkami stalowych, piętrowych pryczy. Klimat był niesamowity, świeciło słońce, delikatnie powiewał wiaterek, cisza, spokój, falujące wokół morze i ekscytacja zbliżającym się dziesięciogodzinnym rejsem. Żyć nie umierać, byliśmy sami, zastanawiając się kto płaci za pchanie tej pustej łajby taki kawał w tę i z powrotem. Zapowiadało się fantastyczne popołudnie i wieczór. Że zacytuję klasyka Teklaka: ależ byliśmy naiwnymi łosiami…
Sytuacja uległa diametralnej zmianie, gdy na pokład z łoskotem wtarabaniło się kilkaset dzieciorów i nastolatków, które w miniony właśnie weekend brały udział w cebuańskim festiwalu Sinulog (tego, na który nie zdążyliśmy z powodu zawieszenia przepraw promowych z Bantayanu) i przez zupełny przypadek termin ich powrotnej rezerwacji zbiegł się z naszym. Taki rozochocony tłum rozwrzeszczanej młodzieży, dodatkowo nabuzowanej zdobytym na festiwalu grupowym wyróżnieniem łatwo sobie wyobrazić. Generalnie masakra. Od razu podnieście te wyobrażenia do potęgi, bo to co tam się działo to był kosmos.
Naturalnie nie pozostaliśmy niezauważeni dłużej niż ułamek sekundy i po chwili na naszych łóżkach tłoczyło się po dziesięcioro zaciekawionych towarzyszy przyglądających się bacznie, całkiem przypadkiem dotykających i strzelających foty gdzie popadnie. Śmialiśmy się z tego, ale Monia przytomnie stwierdziła, że dziesięć godzin w takich warunkach (robiło się w tym tłumie gorąco i duszno, był ścisk, gwar i krzyki) na dłuższą metę będzie zwyczajnie męczące.
Dzieciaki opowiedziały nieco o sobie i swoich wrażeniach z festiwalu, co nas ciekawiło, bo nie dotarliśmy do Cebu na czas i zdołaliśmy zobaczyć tylko jakieś niedobitki orkiestr maszerujące wzdłuż głównych arterii następnego dnia. A te niedobitki były na tyle zajebiste, że sam festiwal musiał być po prostu niesamowity i fajnie by było znaleźć się tam za rok. Bardziej odważni starali się powypytywać nas o to i owo, z dumą prezentując swój angielski, wyuczony między innymi na takie okoliczności. Ale generalnie robiliśmy dobrą minę do gry, co do której wiedzieliśmy, że w końcu nas zmęczy, bo dzieciaki nie odpuszczały, a o śnie na tych pryczach w ogóle nie było mowy.
Podczas sprawdzania biletów do kontrolera podbiła jednak jedna z nauczycielek i coś z nim w dialekcie Visaya próbowała wyjaśnić. Właściwie chyba w Visaya, bo ekipa była z miejscowości Plaridel, leżącej na niepolecanej obcokrajowcom wyspie Mindanao. Zdarzają się tam nieprzyjemne rzeczy, o których raz po raz donoszą miejscowe media, głównie co prawda na południu, ale na wszelki wypadek lepiej się tam nie zapuszczać w ogóle. Zaraz do tego wrócę.

 

No więc w czasie tej kontroli okazało się, że nasze łóżka zostały sprzedane dwa razy, nam i szkole, overbooking taki znaczy się. Ucieszyłem się wtedy, bo już nas zobaczyłem przeniesionych po pierwszej klasy i taki upgrade zaoferowano nam kwadrans później. Skorzystaliśmy z ulga, ku ubolewaniu towarzyszy. Rejs zatem mieliśmy spędzić w małym, cichym, klimatyzowanym przedziale bliżej dziobu. To się nazywa szczęście, pomyśleliśmy, po czym po zalogowaniu się, ochłonięciu i rozłożeniu gratów stwierdziliśmy, że jest nudno i poszliśmy z powrotem do młodych artystów, bo tam było więcej życia.

Wracając do turystyki na Minadnao, dzieciaki przedstawiły nam swoich opiekunów, władze miasteczka i burmistrza miejscowości Plaridel, który gorąco nas zapraszał i poczęstował wizytówką i słodkim pieczywem z sieci Park n’ Go, której jest właścicielem. Polityka i biznes to na Filipinach zwyczajowe połączenie, a mieszanie się w jedno lub drugie bywa ryzykowne. Burmistrz oferował zakwaterowanie i zapewniał gwarancję bezpiecześntwa. Super byłoby tam pojechać, ale kurde niewiele się tam dzieje i jeszcze się jednak zastanowimy. Poza tym, już na Siquijor w miejscowości San Juan postanowiliśmy zasięgnąć języka i zapytaliśmy kilku osób, co sądzą o wyprawie na Mindanao na Misamis Occidental i odwiedzinach Plardiel.
Wszyscy niezmiennie i stanowczo starali się odwieść nas od tego pomysłu. Z przerażeniem w oczach połączonym z niedowierzaniem, że w ogóle taki pomysł przyszedł nam do głowy przestrzegali przed MILFs, co w normalnych okolicznościach stanowiłoby raczej zachętę, której trudno byłoby się oprzeć i wywoływało zupełnie inną reakcję if you know what I mean.
Niestety w tutejszych realiach to akronim nazwy okrytej złą sławą ze względu na napady i porwania muzułmańskiej organizacji rebelianckiej Moro Islamic Liberation Front, operującej głównie na południu Mindanao, ale skutecznie robiącej czarny PR i przekonującą antyreklamę całej wyspie. Co prawda przed przyjazdem na Siquijor byliśmy równie mocno straszeni truciznami, czarną magią, duchami i wiedźmami wyjadającymi długimi językami ciężarnym kobietom płody prosto z macic, ale zagrożenie ze strony człowieka wydaje się jednak znacznie bardziej realne i namacalne, więc z żalem, ale raczej damy sobie spokój.
Prom z Cebu na Siquijor zatrzymuje się na parę godzin w stolicy wyspy Bohol, miasteczku Tagbilaran, dotkniętym parę miesięcy wcześniej silnym trzęsieniem ziemi, którego skutki wciąż mocno rzucały się w oczy. Tam po raz pierwszy przekonaliśmy się jak wielką popularnością i popytem wśród miejscowych cieszy się balut, filipiński przysmak, o którym napiszę innym razem. W samym miasteczku spędziliśmy może ze dwie godziny, więc niewiele poza pierwszymi wrażeniami mogę napisać.
Zrobiliśmy małą pętlę głównymi uliczkami i ruchome elementy krajobrazu wydały nam się niesamowicie stłoczone, malutkie, głośne i niesłychanie ruchliwe, co momentalnie nasunęło skojarzenie z mrowiskiem lub ulem. Cała okolica tonęła w siwych spalinach dwusuwowych silniczków, bo problem komuniakacji zbiorowej rozwiazują głównie brzęczące, kolorowe, blaszane tricykle i pojedyńcze jeepneye z dumnie wykaligrafowanymi na prominentnych elementach karoserii biblijnymi cytatami. Ludność na Filipinach, jak już pisałem, jest moco religijna.
Na Siquijor dotarliśmy późnym wieczorem, po szybkiej rundzie małą, zatłoczoną, przystosowaną do przewozu ludzi miniciężarówka z Lareny do stolicy wyspy (50 peso/osoba) po małych perturbacjach odnaleźliśmy się z naszymi gospodarzami Tomkiem i Damianem i po integracyjnym piwku uderzyliśmy w kimono mocno podekscytowani perspektywą spędzenia tu kolejnych kilku tygodni.
Informacje praktyczne na temat promu zawarłem już w stopce jednego z poprzednich wpisów.

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *