Filipiny, droga na południe – dzień dobry Cebu

Podczas akcji zwożenia wystraszonych pasażerów z promu na klify mieliśmy przyjemność poznać Francisa. Bardzo ciekawy typ z dość niezwykłym życiorysem. W skrócie z zawodowego biegacza i reprezentanta Republiki Irlandii w biegach wysokogórskich (altitude running) pod wpływem głosu powołania przebranżowił się w pastora wyznania baptystycznego i od 2004 wraz z filipińską żoną i trójką dzieci mieszka w Cebu. Rodzina zajmuje się misjonarską pomocą wędrownemu ludowi Bajau, nazywanemu cyganami Południowo – Wschodniej Azji, w przeszłości tradycyjnie żyjącego na łodziach, a obecnie zamieszkującego stawiane wzdłuż linii brzegowej domy na palach.

Zdaję sobie sprawę, że do 'misjonarstwa’ można mieć chłodne podejście, bo łatwo postawić zarzut, że wykorzenia ludy z ich budowanej wiekami kultury i tradycji, często dając w zamian niewiele więcej, niż mgliste obietnice oparte jedynie na innym zabobonie. Ale w przypadku Francisa wydało mi się, albo chciałem po prostu wierzyć, że sprawa wygląda nieco inaczej, bo odniosłem nieodparte wrażenie, że mocno tym ludziom pomaga, głównie poprzez edukację, naukę zawodów, rzemiosła, języków obcych i ogólne krzewienie świadomości o współczesnym świecie i cywilizacji. Ale oczywiście zgadzam się, że sprawa jest dyskusyjna, bo nadrzędnym celem ma chyba jednak być 'nawrócenie’ na chrześcijaństwo.

Niestety o jego pracy parę słów będę mógł napisać dopiero po następnej wizycie w Cebu po naocznych ogledzinach wioski i parafii, bo przed naszym wyjazdem był duży problem z przeprawą promową, szczęśliwcy dostali się na pokład po ponad tygodniowym wyczekiwaniu lepszej pogody i kilkukrotnym zrywaniu się przed świtem, a Francis miał jeszcze do wciśnięcia w to wszystko średniej wielkości terenówkę. W sytuacji, gdy w kolejce do portu od wielu dni czekał sznurek ciężarowek wożących zaopatrzenie, nie było szans na zaokrętowanie prywatnych aut tych rozmiarów, bo to by była fanaberia. Małych zresztą też nie zabierano jeszcze jakiś czas.
Do Cebu dotarliśmy późnym popołudniem i szybko dojechaliśmy do prywatnego kompleksu niedaleko Escario, w którym przywitali nas Nida, żona Francisa i trójka jego potomstwa. Zamiast chodzić do szkoły, uczą się same w domu i muszę przyznać, że bardzo bystre z nich dzieciaki. Okolica była z gatunku tych raczej średnich, ale gdzieniegdzie wyrastały apartamentowce, które nawet w Europie uchodziłyby za mocno przyzwoite, a może i nawet luksusowe. Natykaliśmy się potem na podobne dzielnice w Cebu wielokrotnie: miejska bieda oraz coś na kształt filipińskiej klasy średniej (i wmieszanych w nią ekspatów z Zachodu) współegzystujący w zasadzie zgodnie, ci drudzy jednak często odgrodzeni od sąsiadów wysokimi, szpetnymi z zewnątrz murami. Co ciekawe, po obu stronach murów, w cieniu rzucanym przez gałęzie drzew, wszędzie upakowane są charakterystyczne stożkowe zadaszenia, pod którymi w przerwach między treningami i popasem, czas na relaksie spędzają waleczne koguty. Najwidoczniej pasja do tej niewyskokich lotów rozrywki, o której zresztą wspominałem już we wcześniejszym poście ssana jest przez Filipińczykow z mlekiem matki i wszczepiana w krew przez ojców niezależnie od zamożności.
O samym mieście słyszeliśmy wiele niepochlebnych opinii, przeważały takie, że jest obskórne, brudne, nieciekawe i bywa niebezpieczne. Sam Francis, na serio człowiek do rany przyłóż, spędził kilka miesięcy w szpitalu (nota bene niektóre z cebuańskich klinik cieszą się świetną opinią w całym kraju) po tym, jak dostał potencjalnie zagrażającą życiu kulkę w pachwinę i to podczas rowerowej przejażdżki z dzieciakami. Przyznał, że dał się wciągnąć w pyskówkę, co mnie zdziwiło, bo mi do tego faceta po prostu nie pasowało, ale jakim trzeba być skurwysynem, albo zniszczonym przez alkohol i narkotyki degeneratem, żeby strzelać do ojca prwadzącego na wycieczkę gromadkę dzieci.
Jednak te parę dni w Cebu City, osobnym administracyjnie Manadaue oraz Lapu Lapu na wyspie Mactan spędziliśmy dość intensywnie po raz kolejny rozkoszując się zakurzoną i spowitą smogiem metropolią, co stało w dużym kontraście wobec wioskowej, a w najlepszym razie małomiasteczkowej atmosfery Bantayanu, na którym szybko minęły poprzednie cztery miesiące. Potrzebne nam było takie krótkie zachłyśnięcie i zaciągnięcie się molochem. Słów kilka o samym mieście za kilka dni. Serdecznie zapraszamy.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *