Filipiński Kościół Niezależny, czyli Iglesia Filipina Independiente – niedzielna msza w kościele w Santa Fe

Do szczelnie i po brzegi wypełnionej świątyni w Santa Fe trafiłem właściwie przez zupełny przypadek, bo od rana byliśmy z Mareczkiem u Uliego, tego hodowcy sportowych kogutów z Marikabanu i byliśmy ustawieni na wyjazd do Bantayanu, bo odbywało się właśnie kogutowe derby w jednej z największych aren na wyspie.
Gościliśmy tam już kilkakrotnie, ale tym razem mieliśmy towarzyszyć Uliemu, który wystawiał koguta szkolonego zgodnie z zasadami własnej sztuki trenerskiej, więc byłby to dobry indykator, czy w ogóle nadajemy się do tej zabawy (w lutym chcieliśmy z chłopakami kupić i wystawić koguta, ale było już za poźno i w sumie dobrze się wtedy złożyło, bo te zasady to nie jest taka prosta sprawa jak się może wydawać i byśmy się wtedy i tak nie umieli ogarnąć i wyszlibyśmy na debili, którzy pod wpływem browara kupili ptaki dla zabawy i jeszcze się śmieją z własnej głupoty). Ale ma być o kościele, więc wracajmy do tematu.
No więc wróciłem po Monię i mówię, że śmigamy do Bantayanu, ale że wyraziła, ujmując delikatnie, bardzo umiarkowany entuzjazm, a z wioski zaczął dobiegać rytmiczny dźwięk jednej z tych lokalnych orkiestr, to wskoczyłem na motorek i odwinąłem obadać kto zacz. Żeby nie nudzić: orkiestra grała na pace ciężarówki i prowadziła korowód zmotoryzowanych wiernych na niedzielne nabożeństwo w narodowym kościele filipińskim, czyli powstałym w 1902 roku wskutek schizmy od katolicyzmu Filipińskim Kościele Niezależnym.
Budynek mieści się dosłownie naprzeciw remontowanego obecnie kościoła katolickiego, bezpośrednia konfrontacja, tak to już chyba jest na Filipinach, że nie ma miejsca na pitolenie się, a układy są proste. Aczkolwiek nie wyobrażam sobie podobnej sytuacji w Europie, a taki meczet naprzeciw kościoła katolickiego albo żydowskiej bożnicy, to już może posłużyć raczej bardziej jako sceneria do dowcipu, niż poważne myślenie o planach zagospodarowania przestrzennego.
Szczególnie słabe jest, gdy w najbardziej uroczystych momentach mszy jednego kościoła, z wieży oddalonej o dosłownie 20 metrów kościoła konkurencyjnego rozlega się donośne i ogłuszjące bicie dzwonów. Zastanawiałem się, czy jedni i drudzy maja takie (bądż, co bądź irytujące) incydenty w dupie, czy po prostu idzie wet za wet, ale znając Filipińczyków jakiś czas, stawiam na to pierwsze.
Sama msza to było dość ciekawe przeżycie, stałem na zewnatrz zaraz przy drzwiach, i ogólnie rozmieszczenie wiernych było początkowo podobne do polskiego. Wewnątrz tacy wierni bardziej dorośli i babcie, na zewnatrz młodzież (na tyle grzeczna i ułożona, żeby się w ogóle w kościele pojawić, ale przecież młodzież jest młodzież i się stoi z tyłu, albo na zewnątrz i gada z rówieśnikami). O ile czytania ze świętych ksiąg cieszyły się jako takim zainteresowaniem, to od samego początku kazania można było wyczuć, że będzie to taki luźniejszy element całego zamieszania.
Część ludzi wyszła na zewnątrz, dzieciaki zaczęły dokazywać na takim ganku przed budynkiem, a dla młodzieży to była zwykła okoliczność towarzyska. Część chłopaków zaczęła odpalać stojące przed wejściem motorki, ale to chyba nie dla zabawy, bo niektóre rzęchy wyglądały tak, że jakby się ich nie odpaliło co kwadrans, to by się ich potem nie odpaliło w ogóle.

 

Dzieciaki dokazują coraz bardziej, podchodzi do mnie dziewczynka (śliczna, bo dzieci tu są śliczne bez dwóch zdań) i się pyta, czy możemy się zamienić na oczy, bo mam ładny kolor, jestem totalnie rozbrojony, no po prostu kosmos, inne dzieciaki już mnie zaczynają zaciekawione delikatnie skubać za włosy na nogach, bo to dla nich ewenement.

 

Wszystko wokół jest niezwykle kolorowe (to też w ogóle jest lokalny fenomen, że kolory są niezwykle kontrastujące, żywe i soczyste, pewnie to kwestia nasłonecznienia, może przejrzystości powietrza, nie wiem, ale wygląda to mega plastycznie pięknie). Na ganku przed kościołem dzieciaki żrą cukierki, inne (zwłaszcza chłopaki) już się powoli zaczynają z nudów przepychać, starsza ekipa ustawia się w kolejce po takie małe grillowanie szaszłyczki, sporo się dzieje.

 

I to wszystko w czasie kazania, musiało być raczej nudne, zresztą ile można słuchać pitolenia, pośpiewać sobie nie można, wszyscy się nudzą i energia wraca dopiero, jak wchodzą śpiewy i jakaś interakcja z wiernymi. Jakbym miał kiedyś zakładać kościół, to by było tylko śpiewanie i klaskanie non stop, wtedy jest potęga i wtedy jest zaangażowanie. Normalnie jak na meczu.

Kościoł w Santa Fe zlokalizowany jest tak na oko z pięć minut od centrum tej małej mieściny i nie mogłem uwierzyć, ze byłem tam jedynym białym, bo przeżycie, jak już się msza rozkręciła (bo przecież nawet jak sam chodziłem do kościoła to kazania było najnudniejszym elementem składowym, chyba, że były rekolekcje i przyjeżdżał jakiś młody inteligencik z seminarium, lub wrzeszczący ksiądz profesor, tych to miło było posłuchać nawet jak gadali od rzeczy, choćby za względów formalnych, by podziwiać kunszt słowa, czy konstrukcję retoryki, ale to inny temat, ogólnie katolickie msze z dzieciństwa wspominam jako koszmarnie nudne), no więc jak się rozkręciło to były momenty tak ociekające energią i uczuciem, ze łzy napływały mi do oczu, takie to było dziwnie i radośnie wzruszające.
W kościele filipińskim nie ma praktycznie instytucji spowiedzi indywidualnej, praktykowana jest spowiedź ogólna, czyli powszechna, wygłaszana wspólnie formułka, co skutkuje tym, że do komunii idą wszyscy, cały kościół, wliczając miejscowych ladyboyow. Laska, która ze mną przegadała całą mszę też poszła, ale mam wrażenie, że jej jakoś specjalnie nie przeszkadzałem, bo jak miała ochotę, to normalnie intonowała uroczyste pieśni, a ja się wtedy zajmowałem obserwacją. Zresztą to ona gadała cały czas, a ja tylko słuchałem i tylko czasem starałem się zadawać inteligentne pytania, z czym było różnie. Wywiad, panie, to jednak trudna forma dziennikarska. Kumplami jesteśmy do dziś, szybko tu człowiek nawiązuje znajomości.
Wracając do kościoła, ksiądz do dystrybucji tej komunii jest jeden, trwa to wszystko całe wieki, normalnie zaczęło mi się już wtedy dłużyć na poważnie, prawie tak jak u nas na pasterce, gdzie naród w kościele zjada co mu dają z łapczywością taką, że człowiek się zastanawia, czy to tylko on jest świeżo po obfitej wigilijnej wieczerzy. Chyba to postne jedzenie nie jest takie syte jednak, bo sam na pasterce najczęściej myślałem o szynce, która czekała w domu. Przed pasterką Mama nie pozwalała ;-)
Na zakończenie pocisnął jeszcze ten band, który wcześniej pociągnął korowód na ciężarówce, więc wychodziło się stamtąd zadowolonym (pogadałem z chłopakami i jest temat, żeby nauczyc się od któregoś z nich gry na instrumencie, już obojętnie na jakim, na najłatwiejszym, byle tylko się wbić pewnego dnia do takiej orkiestry, naturalnie na zasadach zupełnie amatorskich, hobbystycznie).Minching, ta laska z którą przegadałem msze, zabrała mnie do takiej polowej zakrystii i przedstawiła Ojcu Mario (Padre Mario) i potem mieliśmy razem podbijać na piknik parafialny z okazji 110-tej rocznicy budowy kościoła, ale trwało to już na tyle długo (ze dwie godziny sama msza), że postanowiłem podziękować, pożegnać się i wracać do chaty do Moni. Jednym słowem zajebiste popołudnie.

 

 

 

 


Niedziela w Santa Fe.MOV from Poluzuj tam gdzie cie cisnie on Vimeo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *