Europejskie jedzenie na Filipinach*

Wielokrotnie
wspominałem o zajebistej możliwości pozyskiwania lokalnych produktów na
rozmaitych targach rybnych, warzywnych, owocowych i w ogóle wszelkiego rodzaju
punktach sprzedaży na wyspie. Ryby po prostu mocno rządzą, sa w bardzo przystępnych dla
Europejczyka cenach i jemy praktycznie codziennie. 
Monia z pewnością wstawi
kilka przepisów i fot do zakładki z kulinariami, normalnie aż mi się apetyt
włącza na samo wspomnienie. W ogóle zauważyłem, że tak jak trudno wyobrazić sobie
sushi bez tuńczyka, czy łososia (obie te ryby w postaci sashimi sa rewelacyjne),
tak do smażenia, pieczenia, czy gotowania na parze znacznie lepiej podchodzi mi
ryba biała, tzn z białym mięsem. Jakoś te kolorowe za bardzo mi pachną i
smakują ryba,  a co do świeżości towaru
nie ma wątpliwości, bo jest kupowany praktycznie z łódki, znaczy ze straganu,
ale targ jest tak 10 metrów od nabrzeża, przy którym te łódki cumują.

Ale podobnie jak
to było wcześniej z chłopakami, prędzej czy póżniej przychodzi ochota na coś
niedostępnego, zwłaszcza przyzwoitej jakości pieczywo (na Filipinach pieczywo
jest raczej średnie, dodatkowo piekarnie sprzedają w przeważającej większości
pieczywo słodkie, deserowe, z normalnych wypieków można dostać chyba tylko
‘francuską bagietkę’ (cudzysłów zastosowany celowo). Podobnie, trudno o sery – tych na Bantayanie
nie ma prawie wcale, najtańsze wyroby serobodobne (co to w ogóle jest) z
polskich marketów to przy tym smakowitości (nie żartuje, lepsze sery podobno
można kupić na Cebu, ale nie praktykowaliśmy, bo nie było okazji, a dymać kilka
godzin po ser to by był overkill). Kłopot stanowi też mięso, zwłaszcza wołowina (mało tu krów,
a te, które są są strasznie chude, w sensie kościste) oraz cured meats (czyli po
polsku chyba wedliny, chodzi mi o miesa wedzone, szynki parmeńskie, jamony
itp.) Bardzo trudno też na wyspie o mleko.
Ale poznaliśmy ostatnio
dwóch typów, którym ten problem doskwierał na tyle, że postanowili go jakoś
rozwiązać. W Maricabanie w bardzo fajnym domku zaraz przy plaży mieszka Szwajcar Hugo. Poznanliśmy go w lutym
w mało sprzyjających integracji okolicznościach, mianowicie jeden z naszych znajomych pił
sobie na plaży przed chata Hugona zimnego browara, po czym pod palmą, zapewne przez nieuwagę, zostawił pustą
butelkę i dołączył do nas (akurat plażowalismy z 50 metrów dalej). Szwajcar się mocno wzburzył i podbił do nas z ryjem, że co to ma być za brak kultury to raz, a po
drugie to niebezpieczne, bo butelkę stłucze spadający kokos, dzieciaki biegają do
wody na bosaka, jednym słowem nieszczęście gotowe. Trudno mu było odmówić w tym
momencie racji. Znaczy opierdol dostał winowajca, ale byliśmy w jego
towarzystwie, wiec miałem wrażenie, że trafiło nas rykoszetem i incydent raczej niekorzystnie zarzutował również i na naszą
opinie. Ale pogadaliśmy potem jeszcze kilka razy i się w sumie rozeszło po
kościach. 
Z tymi spadającymi kokosami to w ogóle też jest mocny temat, bo palm
jest zatrzęsienie, trwa pora deszczowa, co oznacza, ze czasem wieje, kokosow na
każdej palmie wisi tak z 10-20, każdy waży ze dwa kilo pewnie i jak to spada to jest
takie PIERDOLNIĘCIE, ze strach. Jakby tym dostać w łeb, to nie wiem, czy nie
zabije, a jakby w łeb dostac na przykład jadąc na motorku, to też by było bardzo słabo.
Huberto opowiadał, że jest we wsi chłopak, który po takim strzale z kokosa w czajnik na pare
miesięcy trafił do szpitala, teraz jest już w domu, ale ogólnie z nim słabo,
coś ma z mózgiem chyba nie tak, no w każdym razie jest to siła potężna. 

Wczoraj
nawet zrezygnowaliśmy z wbijania w jakąś boczną drogę, której jeszcze nie
znamy, bo się te kokosy niepokojąco często w okolicy obrywały. Kiedys się z
Monią śmialiśmy z prawdziwej podobno statystyki, według której wiecej osób na świecie ginie od uderzenia kokosem, niż w katastrofach lotniczych. ‘Gdzie mnie
kiedy kokos walnie, rzadko go w ogóle widze na straganie, a palmy to jak się w
grudniu ściągnie dobrą tapetę na pulpit z tropikalnym motywem’ tak się
śmialiśmy mniej więcej. Teraz to już mniej troche jest smieszne. Huberto radzi, ze jak tylko
słychać szeleszczenie z góry, to żeby od razu nakrywać głowę rekami, ale wskazowka
jest jakby mało praktyczna ma motorku, bo po pierwsze nie słychać
szeleszczenia, a po drugie jednak tę kierownicę warto trzymać, bo drogi kręte.

No nic, zboczyłem
nieco z tematu, czas mi się skończył i lipa. Tak więc zapraszam za parę dni
jednak po detale, podstawowa wiadomość jest taka, ze na Filipinach można już
kupić przyzwoitej jakości europejskie jedzenie (na Bantayanie konkretnie, bo
zakładam, ze gdzie indziej europejska żywność dostępna jest od dłuższego czasu)

* Ten nie opublikowany
wcześniej wpis powstał  przed nadejściem
tajfunu Haiyan aka Yolanda, który spustoszyl Filipiny dnia 08/11/2013.
Zastanawiałem się, co z takimi gotowymi postami zrobic. Doszedlem do wniosku,
ze się tutaj pojawia z odpowiednia adnotacja, jako testament zajebistosci
Bantayanu, wsi Marikaban i mieszkancow wyspy sprzed tragedii oraz jako wyraz
głębokiej wiary w poddźwigniecie i odrodzenie tego jednego z najurokliwszych
zakątkow planety.



2 thoughts on “Europejskie jedzenie na Filipinach*”

  1. Hejka to ja winowajca od butli . Przeproście Hugona jak wpadnę na wyspę postaram się załagodzić narwistego Helweta , czym jeszcze nie wiem ale zrobię to aby miał dobre wyobrażenie o nas Polakach . Pozdrawiam .

    1. Spoko Grzesiek, sprawa dawno załagodzona przecież, jeszcze za Twojego pobytu. Hugo sam przecież potem przepraszał i stwierdził, że może zbyt żywiołowo zareagował. Pozdro.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *