Chiang Rai, Tajlandia – nocny targ w miasteczku

Po trekkingu zostaliśmy jeszcze na jeden nocleg w Chiang Mai, bo to fajne miejsce, a na drugi dzień udaliśmy się autobusem do Chiang Rai. Mam tak, że jak coś muszę opuścić, to jest mi bardzo żal i miejsce do którego dojeżdżam mi się nie podoba. Jest to właściwie reguła i tym razem nie było wyjątku. Chiang Rai wydawało się małe, targ kończy się wcześnie, no dziura, nic to nie ma. Okazało się, że jest zajebiście i zamiast trzech dni, dziś mija piąty i chyba zostaniemy jeszcze na parę, bo właśnie zaczyna się festiwal światła Loy Krathong.

Wieczorami zawsze ruszamy w miasto i stałym kierunkiem jest nocny targ, na którym zawsze coś się dzieje i gdzie koncentruje się życie towarzyskie, rodzaj codziennej wieczornej imprezy. Chiang Rai to mieścina na tyle mała, że większość stanowią tubylcy, ludność niezwykle spokojna życzliwa, uśmiechnięta, trochę nami zaciekawiona, ale z pewnością nie nachalna, na ulicach ZERO agresji, nie widziałem ani jednej tego typu sytuacji, żadnej napinki, krzyku, kłótni, sporów, jest to normalnie niewiarygodnie zajebiste.

Za to wszędzie świat prezentuje  możliwość zrobienia dobrego uczynku. Buddyjscy mnisi odbierając od ciebie podarunek jednocześnie obdarowują cię możliwością zrobienia czegoś dobrego, w tym przypadku wspomożenia ich, na targu mona kupić klateczki z kilkoma ptakami, by mieć możliwość zrobienia dobrego uczynku i ich wypuszczenia z powrotem na wolność. Wiem, że to nieco pokrętna logika, ale i tak chodzimy z uśmiechniętymi papami i gadamy, że moglibyśmy tu zamieszkać.

W Chiang Rai akurat się nie zgubiliśmy, bo to stosunków małe miasteczko, ale zgubić się bez mapy, o ile jest bezpiecznie, to najbardziej ekscytujący i najfajniejszy sposób zwiedzania. Wędrując po północnej części miasta natknęliśmy się lokalny targ, a w drodze powrotnej na azymut do hotelu zupełnym przypadkiem odwiedziliśmy kilka niesamowitych uliczek, świątyń i knajpek, turystów nie stwierdzono.

Nie żeby mi przeszkadzali, bo codziennie z turystami imprezujemy, ale ciekawi mnie, że bardzo rzadko zbaczają z utartych szlaków. A propos imprez, to jednej nocy na targu usiedliśmy w sumie przez przypadek przy grupie Tajow i standard, najpierw z ich strony nieśmiałe spojrzenia, podśmiechujki, uśmiechy, skinienia głowami. Potem coraz śmielej, toasty w nasza stronę itp., skończyło się na megazajebistej przyjacielskiej imprezie, na której częstowani byliśmy piciem i paleniem (tym razem nie bananowca), obściskiwani i obdarowywani ubraniami.

Rower jest w Tajlandii wynalazkiem wyjątkowo mało rozpowszechnionym. Nie wiem, czy to że względu na upał, czy co innego, ale rowerzystów brak. Na ulicach rządzą skutery, w Bangkoku było jeszcze parę osób w kaskach, na północy nikt sobie nimi głowy nie zawraca, trzyosobowa rodzina na skuterze to normą, czteroosobowa z dzieciakami stojącymi na siedzeniu między, albo za rodzicami to nic nadzwyczajnego, pięcioosobowa to rekord, jaki udało nam się wypatrzeć. Kumacie? Pięć osób na pierdopędzie i to nie na imprezie po pijaku dla żartu, tylko normalnie, transport w ruchu ulicznym przy braku zainteresowania ze strony lokalnej policji.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *